wtorek, 9 września 2014

Nasza wielka włoska wyprawa

Wypcałka nie ciągnie na Zachód. Woli trochę niezbadane, trochę bardziej dzikie, niedostępne i mniej oblegane przez turystów podróżnicze cele, ze mną jest jednak inaczej. Mimo że też nie lubię turystycznego zgiełku i ciasnoty, palcem po mapie zapuszczam się zwykle tam, gdzie literacko jest najciekawiej. A że najwięcej czytałam póki co książek z zachodnioeuropejskiego kręgu kulturowego, w tamtym kierunku rwie się moje czytelnicze serducho.

Włochy nie byłyby co prawda moją pierwszą myślą. Owszem, żyli tu Dante Alighieri, Giovanni Boccaccio, Francesco Petrarca, a bardziej współcześnie – Umberto Eco i mój ulubiony Alessandro Baricco, ale bliżej mi jednak do Francji Prousta, Balzaca i Stendhala czy Anglii Dickensa, sióstr Bronte, Katherine Mansfield i Virginii Woolf. Ale niech będą Włochy na dobry początek, słoneczna i radosna Italia. Kupiliśmy więc tani lot do Bolonii i polecieliśmy.

Z ojczyzny spaghetti bolognese i najstarszego uniwersytetu w Europie powędrowaliśmy do Florencji, a później do Pizy, Lukki, przez malownicze wybrzeże Cinque Terre aż do Werony, Wenecji i... Wiednia! W kolejnych notkach – nasze podróżnicze perypetie, dzień po dniu, miasto po mieście.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Obrazki co gnają w świat

Ponieważ przyszły wakacje, czas wziąć się za Wypcałke & Bombałke. Niestety nie dlatego, że kroją się nowe fascynujące podróże – co prawda na krótko pewnie gdzieś uda się wyskoczyć, ale w dłuższych wojażach przeszkadza mi praca (plus, niech będzie, wrodzone lenistwo i gorąca miłość do czytania, którą mogę praktykować tylko w czas wolny od studiów). Może Czechy. Ale nie Praga, bo Praga piękna ale oklepana, raczej jakieś urokliwe wioseczki, których przecież tam wiele. A najchętniej – jakaś literacka wycieczka śladami Hrabala, czyli przede wszystkim Nymburk i browar. Wypcałke coś mówi o Olimpie. Mój tata coś mówi o Czarnohorze. Zobaczymy, ile z tego wyjdzie.

Ale ale! Można jeszcze wracać do tego, co kiedyś. Taki zresztą był zamiar – zebrać tu wszystkie mniej lub bardziej bieżące wycieczki. Ja takich mam niewiele, ale dużo pamiętam. Wypcałke ma wiele, ale za to nie pamięta prawie nic, i jeszcze do tego nie chce mu się pisać. Więc siłą rzeczy będzie więcej mnie, wybaczcie.

Niedługo więc wpisy wycieczkowe, a póki co czytam Stasiuka. Miał być na zajęcia, w kontekście Europy Środkowej i jej kompleksów, zajęcia się skończyły zanim zdążyliśmy omówić, ale czytam, chcę skończyć. Bo chociaż nie czyta się łatwo, jest dużo ładnych momentów. I porównania, metafory jak malowane.
Powietrze było niebieskoszare i trochę chłodniejsze niż wieczorem, ale upał wciąż wypełniał piaszczyste uliczki. Przygasł na chwilę, ale nie wywietrzał. Sączył się ze ścian domów, z ziemi, z płotów i ogrodów, wypływał ze świata jak gęsty sok z owocu, jak prąd z lepkiego wnętrza alkalicznej baterii.
A. Stasiuk, Jadąc do Babadag, wyd. Czarne, Wołowiec 2008.

Tyle tylko, że dla mnie ta książka nie może być niczym więcej  niż urozmaiconym obrazkami spisem odwiedzonych miejsc. Zbiorem perełek nanizanych na suchą, bezbarwną nić. Nie ciągnie mnie tam, gdzie ciągnie Stasiuka, choć też cenię piękno rozkładu. To nie moja Odyseja.

Każdy ma chyba jednak podobne motywy. On pisze o tym, że w świat wyprawiła go stara fotografia ze ślepym skrzypkiem, bosym chłopcem i dzieckiem w tle. Mnie, jeśli już cokolwiek ciągnie w nieznane, to są tym zakurzone obrazy z mieszkania babci. Znaleźć to miejsce, gdzie szary górski masyw kłuje niebo błękitne jak na wyblakłej pocztówce. Pewnie go nie ma, ale przecież warto szukać.
fot. Andre Kertész

sobota, 1 czerwca 2013

Stosunkowo zdrowy rodzaj narkotyku

W przeszklonej knajpie przy Kossuth tér można pić kawę za kawą i patrzeć, jak deszcz spada na pusty plac. Bardzo ciekawe myśli przychodzą wtedy do głowy. Na przykład, czy wziąć sobie za wzór tych dwóch przy sąsiednim stoliku, którzy zamówili dwa razy po trzysta aszú, czy też spokojnie zadawać sobie pytanie w stylu „co ja tu właściwie robię?”, czyli podstawową mantrę czy też modlitwę każdego podróżnika. Bo właśnie w podróży, rano, w obcym mieście, zanim druga kawa zacznie działać, doświadcza się najmocniej dziwności własnego, pozornie banalnego bytu. Podróż jest po prostu stosunkowo zdrowym rodzajem narkotyku.
A. Stasiuk, Jadąc do Babadag, wyd. Czarne, Wołowiec 2008.

Fot. charcoal (rgbstock.com)

wtorek, 19 marca 2013

Fińska gościnność

Muzykanci przed dworcem w Helsinkach
Na fińskiej ziemi powitał nas Hiszpan. Miał koło sześćdziesiątki, siwą brodę, na sobie koszulkę z Ojca Chrzestnego a pod pachą pustą ramę od obrazu. Podszedł do nas, gdy staliśmy bezradnie na ulicy z mapą. Po angielsku nie był w stanie powiedzieć ani słowa, ale tak gorliwie mimo naszych skonsternowanych min tłumaczył nam drogę w swoim rodzimym języku, że aż mnie to wzruszyło.

Trafiliśmy, gdzie mieliśmy trafić, włóczyliśmy się przez cały dzień ulicami wielkomiejskich (choć wielkości zaledwie polskiego Poznania) Helsinek, a wieczorem zawitaliśmy do jedynego w mieście kościoła katolickiego oraz na koncert organowy. Zmęczeni wrażeniami dnia zmierzaliśmy do upatrzonego wcześniej na mapie wielkiego parku, by w jakimś ukrytym przed spojrzeniami wścibskich zakątku rozbić swój namiot. W połowie drogi, gdy przechodziliśmy przez jedno z osiedli mieszkalnych, oczy nasze ujrzały niezwykle kuszący widok – trawiasty zakątek z dwóch stron zacieniony wysokim, gęstym żywopłotem. Teren odrobinę pochyły, ale poza tym miejsce było idealne, a okolica spokojna, nie licząc małej grupki młodzieży na pobliskiej ławce. Postanowiliśmy więc odpuścić sobie park i zatrzymać się tu.

Nie pozostaliśmy niezauważeni. I kiedy pobliska plenerowa impreza spuchła do rozmiarów około dwudziestu osób, a promile zaczęły buzować we krwi, młodym zachciało się psikusów. Całe szczęście, że stelaż wytrzymał ciężar cielska jednego z nich, który postanowił wypróbować go w roli trampoliny. Zasmuceni zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy w kierunku upatrzonego wcześniej parku. Była pierwsza w nocy, chłodno.

Drugą noc w Helsinkach spędziliśmy na wyspie ze skansenem, miejscu pięknym i raczej odludnym. Ale tego właśnie potrzebowaliśmy, by dojść do siebie po tym przykrym doświadczeniu. Dobre imię Finów odbudował kierowca, który wywiózł nas ze stolicy – w Turku pomógł nam załatwić sprawę z ładowarką do aparatu, podrzucił nas pod sam zamek (dawną siedzibę królów) i zostawił nawet swój telefon na wypadek problemów. Ciepło wspominam też tę grupkę młodzieży, z którą piliśmy sangrię i słuchaliśmy muzyki na wzgórzu ponad roziskrzonym miastem, pod samymi oknami holenderskiej ambasady. Jeden z nich był fanem Kerouaca. Chciał żyć jak on, wciąż przed siebie, ciągle on the road. Inny proponował nam nocleg, a gdy podziękowaliśmy, bojąc się poślizgu w naszej podróży, zasugerował rozbicie się po drugiej stronie wzgórza, ponoć spokojniejszej. Usnęliśmy szybko, ukołysani endorfinami.

Pani, która wywiozła nas z Turku, była kolejnym cudownym potwierdzeniem, że Finowie to jednak naród o gołębim sercu. Pucołowata, rumiana i słodka jak miód, zaprosiła nas na obiad. Wciąż jednak w obawie przed opóźnieniami, bardzo serdecznie podziękowaliśmy. Kolejna pomocna dusza, która nas zabrała – również kobieta! – zawiozła nas na farmę swoich rodziców, by poczęstować świeżymi malinami. Rodzice nie mówili po angielsku, choć mama przywitała nas swojskim „Hello”, co skwitowane zostało złośliwym rechotem jej męża. Ponoć podstaw nauczyła się, oglądając Modę na sukces :)

Fińska prowincja
Do Tampere dowiozła nas parka – blondyn o niewinnej twarzyczce dziecka w typie skandynawskiego metalowca i jego rozszczebiotana dziewczyna Sofie. Droga upłynęła nam na odpowiadaniu na jej niezliczoną ilość pytań, co było bardzo urocze.

Rodzinny pan, dzięki któremu dostaliśmy się prawie pod samo koło podbiegunowe, był zdziwiony tym że fińscy kierowcy niechętnie zabierają autostopowiczów. Uraczył nas torbą lukrecjowych cukierków i opowieściami o swojej licznej, muzykalnej rodzinie i o życiu w Laponii, gdzie ponoć wszyscy są dla siebie mili, a drzwi do domów stoją otworem, bo nikomu nie przychodzi do głowy kraść. Starsza pani i pan, którzy podrzucili nas już do samego Rovaniemi, nie uraczyli nas opowieściami, bo nie mówili po angielsku, za to pan uprzyjemnił nam podróż puszczając z kaset stare nagrania i śpiewając co sił w płucach.

Camper starszej pary, z którą śpiewająco dotarliśmy do Rovaniemi
Cel osiągnięty, Wioska św. Mikołaja zwiedzona, sam święty poznany osobiście. Pora więc wracać. Po błyskawicznej drodze z powrotem ostatnie słodkie doświadczenie z Finami zostawiło nam zdecydowanie dobre o nich wspomnienia, mimo niezbyt dobrego początku. Przez fińsko-kongijskie małżeństwo poczęstowani zostaliśmy obiadem i możliwością odwiedzenia tradycyjnego fińskiego domu. Po mieszkaniu biegały dwa mleczno-czekoladowe dzieciaczki... Wpisaliśmy się do pamiątkowego zeszytu i pożegnaliśmy się wśród pełnych wdzięczności uśmiechów.

Bombałke

sobota, 9 lutego 2013

Fińskie specjały

Czas na kulinarne podsumowanie naszej wyprawy. Zdając sobie co prawda sprawę z horrendalnych cen żywności w Finlandii, zabraliśmy ze sobą solidne zapasy i większość naszych obiadów stanowiła konserwa na ciepło, niekiedy jednak pozwalaliśmy sobie na małe szaleństwo i kosztowaliśmy miejscowych specjałów, więc pewne pojęcie o fińskiej kuchni mamy. Ostrzegam jednak – nie spodziewajcie się przepisów, bowiem z racji tego że mam dwie lewe ręce do gotowania i, co gorsza, zero zapału, żadnych bałtyckich specjałów nie próbowałam samodzielnie odtworzyć. Jeśli ktoś poczuje się zaintrygowany, musi poszperać sam. :)

Ciekawe jest to, że o ile polska kuchnia jest dość charakterystyczna i nikt z nas nie ma większych problemów z wymienieniem jej tradycyjnych elementów (pierogi, bigos, żurek, barszcz etc.), o tyle mieszkańcy odwiedzanych przez nas krajów niejednokrotnie mieli problemy ze wskazaniem takich typowych dla nich frykasów.

W Estonii na przykład, gdy udaliśmy się do restauracji, którą poleciła nam pani z punktu informacyjnego, zapewniając że serwują tam tradycyjne estońskie dania, okazało się że w menu dominują banalne ryby i poprzestaliśmy ostatecznie na starym dobrym łososiu. Z kolei mustamakkara, ciemna kiełbasa o której pisałam tutaj, to w zasadzie odpowiednik polskiej kaszanki. Szczegóły i tu, a wygląda to tak (niezbyt atrakcyjnie):

[1]

Kolejny specjał wymieniony przez spotkanego Fina to gulasz karelski. Tutaj już wizualnie jest dużo lepiej. Zdjęcie pochodzi ze strony, na której znajduje się również przepis na tę potrawę.

[2]

Mięso renifera, frykas którego nie mogliśmy sobie odmówić, można na północy Finlandii zjeść naprawdę w wielu różnych postaciach. Są burgery z renifera, pizza z reniferem, kebab z renifera, zupa z renifera, a nawet konserwy z renifera. Podczas naszego pobytu w Wiosce św. Mikołaja Wypcałke zdecydował się na zupę, ja na kebab z frytkami. Ciekawe nowe doświadczenie, choć moim zdaniem mięso to nie różni się specjalnie od zwykłej wołowiny.
[3]
Dużo większe wrażenie zrobiło na nas łagodne, warzone zwykle w warunkach domowych piwo kotikalja. Naprawdę bardzo łagodne, właściwie przypominające lekko musujący kompot, ale bardzo smaczne i orzeźwiające. Na tej stronie znajduje się kilka sposobów przyrządzenia tego napoju, po fińsku co prawda – ale myślę, że po zaprzyjaźnieniu się z translatorem da się dotrzeć do sedna :)

[4]
O sahti nie będę się już tutaj rozpisywać, gdyż myślę że miało już swe pięć minut w relacji z podróży, gdy skupiłam się na naszej zawiłej drodze do zdobycia butelki tego specjału. W smaku jest mocne i zarazem bardzo owocowe, bardziej chyba nawet przypomina wino niż piwo. Poza tym dorzucę jeszcze tylko odnośnik do Wikipedii oraz informację, że polski browar Pinta wypuścił na rynek piwo Koniec Świata wzorowane na sahti. Jeśli więc ktoś jest bardzo ciekaw, a nie ma szans na zdobycie próbki oryginalnego fińskiego smakołyku (jak pokazuje nasza historia, jest to trudne nawet w samej Finlandii), zawsze można spróbować tego substytutu.

Jak już wspominałam, Finowie mają fioła na punkcie lukrecji. Przez naszego lapońskiego kierowcę obdarowani zostaliśmy wielką paką lukrecjowych cukierków, których pełno w tamtejszych sklepach. W paczce muminkowych żelek, które przywieźliśmy w prezencie swoim rodzinom, nie brakowało i czarnych lukrecjowych figurek, a podczas wizyty w Wiosce św. Mikołaja natrafiliśmy na lukrecjowe kuleczki o wdzięcznej nazwie... „Bobki renifera” :). W fińskich sklepach nie brak i lodów o smaku lukrecji, których miałam okazję spróbować.
Bardzo charakterystycznym dla tamtych stron smakołykiem jest również karelskie ciastko, zwane też karelskim pierogiem, którego – o ironio! – spróbowaliśmy dopiero w Estonii. I jeśli miałabym kiedyś mimo wszystko podjąć się przyrządzenia któregoś z poznanych podczas naszej podróży specjałów, to chyba byłoby nim właśnie to ciastko. Bardzo fajna słona przekąska z nadzieniem ryżowym.

[5]

Fotografie:
[1] Wikimedia Commons
[2] http://www.interklasa.pl/portal/dokumenty/ue048/Jedzenie.htm
[3] http://podroze.gazeta.pl
[4] http://www.kotikokki.net
[5] Wikimedia Commons

Finlandia - obrazy, obrazki

Opis fińskiej wyprawy miał być obszerny. Po relacji z drogi miał nastąpić cały szereg wspomnieniowych obrazków, poszczególne miasta, poszczególne chwile, poszczególni ludzie, bo co właściwie do tej pory zdążyłam opowiedzieć? Zaledwie zdać suchą relację z tego, jak się to wszystko odbyło.

Niestety, czas mija, z każdą minutą szczegóły nieubłaganie ulatniają się z pamięci, a ja byłam przez ostatnie miesiące bardzo zajęta, więc nie będzie chyba tak „na bogato” jak sobie to z początku zaplanowałam. Szczęśliwie jednak byłam na tyle zapobiegliwa, że na świeżo, jeszcze we wrześniu, przelałam na papier trochę obserwacji, na tym więc się oprę.

Zacznę od zwycięzcy konkursu na najpiękniejszy obrazek przywieziony z tej wycieczki. Wybór wyłącznie mój, bo też obrazek jedynie do mnie należy, Wypcałke go przegapił, wypatrując mocniejszych wrażeń.

Haapsalu. Późne popołudnie, praktycznie już wieczór, ale ponieważ jest lato, a na północy dzień jest dłuższy, wciąż świeci słońce. Przyćmione już trochę, bardziej złociste. Krążymy po miasteczku wraz z naszym kierowcą i jego przyjaciółką, szukając motelu, w którym mają zamówiony nocleg. Przemierzamy wąskie uliczki z niskimi, malowniczymi domkami z wyjściem wprost na ulicę. W progu jednego z nich siedzi mały chłopiec, opalony blondynek z niesamowicie niebieskimi oczyma. U jego stóp wygrzewa się w słońcu gruby kot. Kiedy nasz samochód się zbliża, chłopczyk z nieśmiałym uśmiechem cofa się do wnętrza domu. Patrzy na mnie, zakłopotany, pewnie zauważył, że się mu przypatruję.

Po prostu siedział sobie w progu, rozmyślał i obserwował. Kto z nas jeszcze tak robi? To taki prawie magiczny relikt dawnych czasów, kiedy nie było jeszcze komputerów, nie było innych elektronicznych dekoncentrujących cudów, a wyobraźni i marzeń wszyscy – dzieci szczególnie – mieli pod dostatkiem.

Fot. www.sxc.hu

piątek, 28 grudnia 2012

Finlandia – W drodze (9) – Już tylko Polska

Na śniadanie zjedliśmy estońskie płatki śniadaniowe z polskim mlekiem, przegryzane litewskimi ciasteczkami. Znów bez pośpiechu, bo w końcu plan był niemal w całości zrealizowany. Poleżeliśmy chwilę na trawie w słońcu – pogoda była bajeczna! – i wreszcie zabraliśmy się do dalszego stopowania.

Szybko udało nam się zatrzymać pana w dostawczym, który podrzucił nas co prawda niedaleko, ale może i lepiej, bo z braku miejsca musieliśmy jechać z plecakami na kolanach i było bardzo niewygodnie. Wysiedliśmy, podziękowaliśmy, wypiliśmy kawę na stacji benzynowej, po czym złapaliśmy kolejnego kierowcę, który zasługuje na miejsce w galerii autostopowych osobliwości. :)

Wypcałke wytrwale stopujący.
 Miał ledwie 27 lat i już dwójkę dzieci z dwiema różnymi kobietami, a obecnie żył z trzecią. :) Do pierwszego syna wydawał się mocno przywiązany i żalił się, że jego mama nie pozwala mu się z nim widywać tak często jak by chciał. Stąd myśli o zmianie pracy (której i tak najwyraźniej nie znosi) i powalczeniu o prawo do opieki. Drugi związek natomiast wspomina zupełnie jako katastrofę, dziewczynę przyłapał w łóżku z innym, dziecko jednak okazało się jego. Całkiem konkretny bagaż doświadczeń jak na jego wiek, muszę przyznać. Wspominał też czasy szkoły, z którą zawsze było mu nie po drodze, lecz miał też swoje pięć minut, gdy zagiął nauczyciela w kwestii budowy silnika („On do mnie: - Chcesz pałę? A ja do niego: - A pan chcesz w pałę?” :D). Sprzedał nam też kilka bardzo ciekawych historii o swojej rodzinie, i pytał nas, czy opłaca się studiować, bo jego zdaniem niespecjalnie. :) Okazaliśmy się trochę ludźmi z drugiego bieguna, obydwoje ze swoimi dwoma kierunkami. To jednak bardzo ożywcze pogadać czasem z kimś o zupełnie innej perspektywie. :)

Wysadził nas w Makowie Mazowieckim, gdzie po długim oczekiwaniu pod starym cmentarzem, będącym najwyraźniej miejscem zakrapianych spotkań lokalnych amatorów tanich trunków, udało nam się wreszcie zatrzymać samochód. Jego kierowca podzielił się z nami swoimi autostopowymi doświadczeniami, między innymi historią, jak to zabrany przez niego starszy facet wyciągnął flaszkę wódki i zaczął snuć gorzkie opowieści o swoim nieudanym życiu, a gdy podróż miała dobiec kresu odmówił wyjścia z samochodu i trzeba było go zawieźć pod sam dom. Chwała, że po takich doświadczeniach mimo wszystko wciąż miał ochotę zabierać autostopowiczów.

Autobus, tekturka, liść na głowie i uśmiech psychopaty. Zdjęcie z serii WTF? :)
Rozstaliśmy się na obrzeżach Warszawy, a więc czekała nas przeprawa na drugą stronę miasta, co zajęło nam trochę czasu. Spędziliśmy w stolicy może ze dwie godziny, ale już te dwie godziny z wszechobecnym tłokiem, hałasem i kolejkami były ciężką próbą dla moich nerwów i utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest to miejsce gdzie za nic w świecie nie chciałabym mieszkać.

Zagubiony Bombałke w stolicy.
Przy drodze wylotowej na południe stanęliśmy już dość późno, a nie było to dobre miejsce do stopowania, więc baliśmy się że dziś już nic nie złapiemy. W dodatku przypadkowy przechodzeń uprzedził nas, że to niezbyt ciekawa okolica i żebyśmy dobrze pilnowali swoich rzeczy, wiedzieliśmy więc, że nie możemy się rozbić nigdzie w okolicy. Po kilkudziesięciu minutach bezowocnego czekania, gdy już zrobiło się niemal całkiem ciemno, postanowiliśmy że podjedziemy najbliższym busem do Grójca i tam poszukamy miejsca pod namiot.

I w tym momencie Anioł Stróż zesłał nam ratunek. Nie było to dla nas od razu tak oczywiste - z przodu dwóch panów słusznych rozmiarów, wyglądających trochę jak włoscy mafiozi, z tyłu nie pasująca do tego towarzystwa starsza pani... Szybko jednak sprawa się wyjaśniła - mieliśmy do czynienia z dwoma księżmi oraz gospodynią na plebanii. :) Pani Józia była przemiłą kobietą, opowiedziała nam o sobie i o swoim studiującym synu, a także wypytała nas, choć nie natarczywie, jak mamy na imię, co robimy i czy jesteśmy zaręczeni. :) Odetchnęła z ulgą i autentycznie się ucieszyła, kiedy potwierdziliśmy, że jesteśmy wierzący i chodzimy do kościoła. :) Ksiądz proboszcz natomiast ani trochę nie ustępował jej w serdecznościach - ostatecznie zaprosili nas, abyśmy przenocowali u nich na plebanii w podwarszawskim Promnie, uraczyli pyszną kolacją i ciemnym piwem, a nazajutrz zabrali nas na wycieczkę do starego zamku w Sobkowie, gdzie nakarmieni zostaliśmy szarlotką i lodami, i podrzucili dość daleko na południe, tak że pożegnaliśmy się z nimi już tylko kilkadziesiąt kilometrów przed Krakowem. To naprawdę musiała być ręka Opatrzności. :)
 
My w bajecznym, kwitnącym ogródku przy plebanii.

Cała ferajna w zamku w Sobkowie.
Nasze kolejne (i ostatnie już) miejsce stopowania było bardzo zielone, położone pośród pól. Słońce mocno przygrzewało, trawy falowały w lekkim wietrzyku, liście na drzewach szeleściły i raz po raz pokazywały zielonkawe brzuszki, co rusz odzywał się w zaroślach jakiś świerszcz, i wszystko wyglądało dokładnie tak, jak piękny polski sierpień wyglądać powinien. Doszliśmy do wniosku, bardzo na miejscu u kresu zagranicznej podróży, że choć przyjemnie jest zobaczyć obce miejsca, zabytkowe budynki, urokliwe zaułki, morza, rzeki i jeziora, to jednak kochana Polska i tak jest najpiękniejsza.

Ostatni kierowca też studiował na AGH. Ciekawie wysłuchał wszystkich nowinek na temat uczelni i wspominał swojego wykładowcę, profesora, który dla kaprysu jeździł na uczelnię starym składakiem, tymczasem skądinąd było wiadomo, że ma do dyspozycji wypasioną limuzynę. Wysadził nas na Opolskiej wczesnym popołudniem, tak że zdążyliśmy jeszcze na porządny polski obiad u Wypcałka. :)

I to już koniec! Osiemnaście pięknych, wykorzystanych jak tylko się dało dni, sporo nowych doświadczeń i znajomość ze świętym Mikołajem. :) Wspaniała wyprawa!