sobota, 27 października 2012

Finlandia - W drodze (7) - Z powrotem przez Estonię i Łotwę

Estonia przywitała nas znów przeszywającym chłodem i mocarnym wiatrem o czwartej nad ranem, który omal nie porwał naszego namiociku i nie uniósł go w przestworza. Czyżby tam tak zawsze? Postanowiliśmy jak najszybciej stamtąd zmykać, co nie przeszkodziło nam jeszcze w małym szale zakupowym w pobliskim supermarkecie (tak tanio w porównaniu z Finlandią!) i obfitym śniadanku przy wejściu do sklepu (pod zadaszeniem, bo oczywiście też znów siąpił deszcz).

Wśród zdobycznych specjałów znalazło się między innymi ciastko, które widzieliśmy w niemal każdym fińskim i estońskim sklepie, i którego postanowiliśmy wreszcie spróbować. Mały research już po powrocie do Polski uświadomił nam, że było to nic innego, jak karelskie ciastko, które tak zachwalał sobie Fin od mustamakkary. Tradycyjna fińska potrawa, a więc (ironia losu!) jednego z narodowych fińskich smakołyków spróbowaliśmy dopiero w Estonii. Wydawało nam się, że to słodka przekąska, tymczasem było słone, nadziewane ryżową papką. A wygląda to tak:

Zrobiło się późno, ponadto nie chciało nam się tarabanić przez miasto w taką paskudną pogodę, więc postanowiliśmy podjechać na obrzeża autobusem. W punkcie informacyjnym zasięgnęliśmy języka, którą linią dojedziemy w upatrzone miejsce i kiedy mamy wysiąść. Niestety nasza ufność wobec miłej pani informatorki tym razem nie zaprocentowała. Usłyszawszy od niej, że mamy wyskoczyć z autobusu na ostatnim przystanku, rozsiedliśmy się wygodnie i odprężyliśmy, aż w końcu dotarliśmy... do punktu wyjścia. Autobus po prostu zrobił piękną pętlę po mieście! 

Wypcałke ujeżdża gołębia. Skoro inne środki transportu zawiodły...
Zmarnowaliśmy mnóstwo czasu i pieniądze na bilety, ale byliśmy już tak zniechęceni do eksperymentów z komunikacją miejską, że odeszliśmy tylko kawałek od centrum i stanęliśmy przy ruchliwej miejskiej drodze. Na szczęście po kilkunastu minutach pewien młody pan zaproponował, że wywiezie nas na obrzeża, gdzie będzie nam łatwiej coś złapać. Dokładnie tego było nam trzeba! Odbyliśmy więc krótką podróż z nim i jego dwoma synkami, którzy mimo wyglądu aniołków przez całą drogę z piekielną zawziętością okładali się rękami, nogami i czym się tylko dało, nie zważając na upomnienia tatusia (który i tak stwierdził, że są nad wyraz spokojni, bo przy obcych). Te dwa cudeńka uczęszczały też ponoć do polskiego przedszkola, ale po polsku niestety nie chciały z nami rozmawiać. :)

Potem stopowanie szło nam już bardzo sprawnie – przyjemna odmiana po fińskiej nieufności. Około 150 kilometrów na południe podrzuciła nas pani, która jednak praktycznie nie mówiła po angielsku. Następnie pomógł nam kierowca TIRa, który zafundował nam podróż wzdłuż wybrzeża z pięknymi pejzażykami po drodze (las i morze wrzosów na pierwszym planie, morze prześwitujące między drzewami na drugim) i zostawił nas już kilkanaście kilometrów za Rygą.
Wieeelka maszyna! Jest radocha.
Tam znaleźliśmy przyjemne miejsce pod namiot – nieopodal drogi, ale pośród gęstych krzaków, przy zalanych fundamentach jakiegoś budynku. Gdy pichciliśmy właśnie kolację, zobaczyliśmy idącego w naszą stronę młodego chłopaka. Okazało się, że jest Rosjaninem, ma na imię Sierioża (Anna Karenina!) i podobnie jak my podróżuje z namiotem i plecakiem. Zmierzał właśnie w kierunku Petersburga, jednak z zachodu – zwiedził między innymi Włochy, Hiszpanię, Szwajcarię i Niemcy. Gdy zapadł zmrok, rozbiliśmy swoje namioty i usnęliśmy szybko po kolejnym dniu pełnym wrażeń.

Obozowisko nr 14.

Tędy, lawirując na krawędziach murów, przyszedł do nas Sierioża :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz