piątek, 28 grudnia 2012

Finlandia – W drodze (9) – Już tylko Polska

Na śniadanie zjedliśmy estońskie płatki śniadaniowe z polskim mlekiem, przegryzane litewskimi ciasteczkami. Znów bez pośpiechu, bo w końcu plan był niemal w całości zrealizowany. Poleżeliśmy chwilę na trawie w słońcu – pogoda była bajeczna! – i wreszcie zabraliśmy się do dalszego stopowania.

Szybko udało nam się zatrzymać pana w dostawczym, który podrzucił nas co prawda niedaleko, ale może i lepiej, bo z braku miejsca musieliśmy jechać z plecakami na kolanach i było bardzo niewygodnie. Wysiedliśmy, podziękowaliśmy, wypiliśmy kawę na stacji benzynowej, po czym złapaliśmy kolejnego kierowcę, który zasługuje na miejsce w galerii autostopowych osobliwości. :)

Wypcałke wytrwale stopujący.
 Miał ledwie 27 lat i już dwójkę dzieci z dwiema różnymi kobietami, a obecnie żył z trzecią. :) Do pierwszego syna wydawał się mocno przywiązany i żalił się, że jego mama nie pozwala mu się z nim widywać tak często jak by chciał. Stąd myśli o zmianie pracy (której i tak najwyraźniej nie znosi) i powalczeniu o prawo do opieki. Drugi związek natomiast wspomina zupełnie jako katastrofę, dziewczynę przyłapał w łóżku z innym, dziecko jednak okazało się jego. Całkiem konkretny bagaż doświadczeń jak na jego wiek, muszę przyznać. Wspominał też czasy szkoły, z którą zawsze było mu nie po drodze, lecz miał też swoje pięć minut, gdy zagiął nauczyciela w kwestii budowy silnika („On do mnie: - Chcesz pałę? A ja do niego: - A pan chcesz w pałę?” :D). Sprzedał nam też kilka bardzo ciekawych historii o swojej rodzinie, i pytał nas, czy opłaca się studiować, bo jego zdaniem niespecjalnie. :) Okazaliśmy się trochę ludźmi z drugiego bieguna, obydwoje ze swoimi dwoma kierunkami. To jednak bardzo ożywcze pogadać czasem z kimś o zupełnie innej perspektywie. :)

Wysadził nas w Makowie Mazowieckim, gdzie po długim oczekiwaniu pod starym cmentarzem, będącym najwyraźniej miejscem zakrapianych spotkań lokalnych amatorów tanich trunków, udało nam się wreszcie zatrzymać samochód. Jego kierowca podzielił się z nami swoimi autostopowymi doświadczeniami, między innymi historią, jak to zabrany przez niego starszy facet wyciągnął flaszkę wódki i zaczął snuć gorzkie opowieści o swoim nieudanym życiu, a gdy podróż miała dobiec kresu odmówił wyjścia z samochodu i trzeba było go zawieźć pod sam dom. Chwała, że po takich doświadczeniach mimo wszystko wciąż miał ochotę zabierać autostopowiczów.

Autobus, tekturka, liść na głowie i uśmiech psychopaty. Zdjęcie z serii WTF? :)
Rozstaliśmy się na obrzeżach Warszawy, a więc czekała nas przeprawa na drugą stronę miasta, co zajęło nam trochę czasu. Spędziliśmy w stolicy może ze dwie godziny, ale już te dwie godziny z wszechobecnym tłokiem, hałasem i kolejkami były ciężką próbą dla moich nerwów i utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest to miejsce gdzie za nic w świecie nie chciałabym mieszkać.

Zagubiony Bombałke w stolicy.
Przy drodze wylotowej na południe stanęliśmy już dość późno, a nie było to dobre miejsce do stopowania, więc baliśmy się że dziś już nic nie złapiemy. W dodatku przypadkowy przechodzeń uprzedził nas, że to niezbyt ciekawa okolica i żebyśmy dobrze pilnowali swoich rzeczy, wiedzieliśmy więc, że nie możemy się rozbić nigdzie w okolicy. Po kilkudziesięciu minutach bezowocnego czekania, gdy już zrobiło się niemal całkiem ciemno, postanowiliśmy że podjedziemy najbliższym busem do Grójca i tam poszukamy miejsca pod namiot.

I w tym momencie Anioł Stróż zesłał nam ratunek. Nie było to dla nas od razu tak oczywiste - z przodu dwóch panów słusznych rozmiarów, wyglądających trochę jak włoscy mafiozi, z tyłu nie pasująca do tego towarzystwa starsza pani... Szybko jednak sprawa się wyjaśniła - mieliśmy do czynienia z dwoma księżmi oraz gospodynią na plebanii. :) Pani Józia była przemiłą kobietą, opowiedziała nam o sobie i o swoim studiującym synu, a także wypytała nas, choć nie natarczywie, jak mamy na imię, co robimy i czy jesteśmy zaręczeni. :) Odetchnęła z ulgą i autentycznie się ucieszyła, kiedy potwierdziliśmy, że jesteśmy wierzący i chodzimy do kościoła. :) Ksiądz proboszcz natomiast ani trochę nie ustępował jej w serdecznościach - ostatecznie zaprosili nas, abyśmy przenocowali u nich na plebanii w podwarszawskim Promnie, uraczyli pyszną kolacją i ciemnym piwem, a nazajutrz zabrali nas na wycieczkę do starego zamku w Sobkowie, gdzie nakarmieni zostaliśmy szarlotką i lodami, i podrzucili dość daleko na południe, tak że pożegnaliśmy się z nimi już tylko kilkadziesiąt kilometrów przed Krakowem. To naprawdę musiała być ręka Opatrzności. :)
 
My w bajecznym, kwitnącym ogródku przy plebanii.

Cała ferajna w zamku w Sobkowie.
Nasze kolejne (i ostatnie już) miejsce stopowania było bardzo zielone, położone pośród pól. Słońce mocno przygrzewało, trawy falowały w lekkim wietrzyku, liście na drzewach szeleściły i raz po raz pokazywały zielonkawe brzuszki, co rusz odzywał się w zaroślach jakiś świerszcz, i wszystko wyglądało dokładnie tak, jak piękny polski sierpień wyglądać powinien. Doszliśmy do wniosku, bardzo na miejscu u kresu zagranicznej podróży, że choć przyjemnie jest zobaczyć obce miejsca, zabytkowe budynki, urokliwe zaułki, morza, rzeki i jeziora, to jednak kochana Polska i tak jest najpiękniejsza.

Ostatni kierowca też studiował na AGH. Ciekawie wysłuchał wszystkich nowinek na temat uczelni i wspominał swojego wykładowcę, profesora, który dla kaprysu jeździł na uczelnię starym składakiem, tymczasem skądinąd było wiadomo, że ma do dyspozycji wypasioną limuzynę. Wysadził nas na Opolskiej wczesnym popołudniem, tak że zdążyliśmy jeszcze na porządny polski obiad u Wypcałka. :)

I to już koniec! Osiemnaście pięknych, wykorzystanych jak tylko się dało dni, sporo nowych doświadczeń i znajomość ze świętym Mikołajem. :) Wspaniała wyprawa!

Finlandia – W drodze (8) – Łotwa, Litwa, i wreszcie znów Polska!

Wypcałke mało przekonująco proponuje filiżankę herbaty.
Szesnastego dnia naszej podróży wstaliśmy dość późno – Sierioża był już niemal zebrany do drogi. Nam się jednak nie spieszyło, wiedzieliśmy już, że zdążymy wrócić w wyznaczonym sobie czasie. W dodatku gdy wybrałam się na pobliską stację benzynową po butelkę wodę, zauważyłam przy drodze stopującą parkę, i tak więc wypadało poczekać, aż ich ktoś zabierze. Kiedy po niespiesznym śniadanku i pożegnaniu z Sieriożą wreszcie stanęliśmy przy drodze, znaleźliśmy tekturkę z napisem „Do kraju”, a więc okazało się, że byli to nasi rodacy. :)


Pierwszą podwózkę, około 20 km, do najbliższej miejscowości, zafundowały nam dwie panie podróżujące z pieskiem, dumnie rozpartym na przednim siedzeniu. Drugą – sympatyczna starsza pani, która mówiła jedynie po łotewsku i trochę po rosyjsku, mimo to jednak wciąż próbowała o coś zagadywać i czułam się mocno nieswojo.

Wreszcie jako trzeci podrzucił nas chyba najbardziej zwariowany (i zdecydowanie najprzystojniejszy) z wszystkich kierowców, jacy trafili nam się w czasie tej wyprawy. Przez całą drogę żywiołowo opowiadał, żartował, gestykulował, krzyczał, śmiał się – istny żywioł, za którym ciężko było nadążyć. Wypcałke bardzo go polubił, ale ja nie do końca wiedziałam co myśleć, bo ten typ ludzi mocno mnie przygnębia. Z jednej strony wprowadzają wspaniałą, żywą atmosferę, ale z drugiej – przez to że nie pozwalają mi za sobą nadążyć, czuję się przy nich strasznie bezbarwna i głupia.

W każdym razie nasz kierowca był Litwinem, ale obecnie mieszka i zarabia na życie w Norwegii. Pośmiał się trochę z Norwegów, którzy ponoć mają go za biednego człowieka z kraju odciętego od cywilizacji, i z tego, że kupują najgorsze pierdoły w stylu maszyny do gotowania jaj, a później narzekają, jakie wszystko jest drogie. :) Doszedł również do wniosku, że czas już poszukać żony, i pytał czy wszystkie Polski są tak ładne jak ja. :) Wysadził nas na stacji benzynowej niedaleko Kowna, a na pożegnanie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie.
My i nasz szalony litewsko-norweski kierowca :)
Kolejny kierowca, Polak, pozwolił mi trochę odetchnąć. Był to chyba mój ulubiony typ kierowcy – starszy, trochę w typie tatusiowatym, z którym można spokojnie i niespiesznie porozmawiać, nie prześcigając się w żartach i nie pocąc się szukając odpowiedzi na kłopotliwe pytania. Opowiedział nam o córce, która podczas stażu w Berlinie zakochała się w Niemcu i pewnie już tam zostanie, a także ubolewał nad niskim poziomem rozwoju Łotwy w stosunku nawet do Litwy czy Estonii.

W atmosferze miłej pogawędki przekroczyliśmy granicę litewsko-polską. Znów Polska! Późnym popołudniem wysiedliśmy w skąpanych w słońcu Suwałkach. Zrobiliśmy zakupy i zjedliśmy królewską kolację – tym razem konserwa z makaronem w wersji meksykańskiej, z kukurydzą i fasolą. :) Dzień zakończyliśmy niemieckim piwkiem, które dostaliśmy w prezencie od zwariowanego pana Litwina, i które wypiliśmy przy akompaniamencie głośnego bekania jakiegoś pana za ogrodzeniem. Urokliwie. :)

Wypcałke w Suwałkach.
Suwalski żubr oraz pozujący z gracją modela suwalski kocur.
Wypcałke pichci konserwę po meksykańsku.

sobota, 27 października 2012

Finlandia - W drodze (7) - Z powrotem przez Estonię i Łotwę

Estonia przywitała nas znów przeszywającym chłodem i mocarnym wiatrem o czwartej nad ranem, który omal nie porwał naszego namiociku i nie uniósł go w przestworza. Czyżby tam tak zawsze? Postanowiliśmy jak najszybciej stamtąd zmykać, co nie przeszkodziło nam jeszcze w małym szale zakupowym w pobliskim supermarkecie (tak tanio w porównaniu z Finlandią!) i obfitym śniadanku przy wejściu do sklepu (pod zadaszeniem, bo oczywiście też znów siąpił deszcz).

Wśród zdobycznych specjałów znalazło się między innymi ciastko, które widzieliśmy w niemal każdym fińskim i estońskim sklepie, i którego postanowiliśmy wreszcie spróbować. Mały research już po powrocie do Polski uświadomił nam, że było to nic innego, jak karelskie ciastko, które tak zachwalał sobie Fin od mustamakkary. Tradycyjna fińska potrawa, a więc (ironia losu!) jednego z narodowych fińskich smakołyków spróbowaliśmy dopiero w Estonii. Wydawało nam się, że to słodka przekąska, tymczasem było słone, nadziewane ryżową papką. A wygląda to tak:

Zrobiło się późno, ponadto nie chciało nam się tarabanić przez miasto w taką paskudną pogodę, więc postanowiliśmy podjechać na obrzeża autobusem. W punkcie informacyjnym zasięgnęliśmy języka, którą linią dojedziemy w upatrzone miejsce i kiedy mamy wysiąść. Niestety nasza ufność wobec miłej pani informatorki tym razem nie zaprocentowała. Usłyszawszy od niej, że mamy wyskoczyć z autobusu na ostatnim przystanku, rozsiedliśmy się wygodnie i odprężyliśmy, aż w końcu dotarliśmy... do punktu wyjścia. Autobus po prostu zrobił piękną pętlę po mieście! 

Wypcałke ujeżdża gołębia. Skoro inne środki transportu zawiodły...
Zmarnowaliśmy mnóstwo czasu i pieniądze na bilety, ale byliśmy już tak zniechęceni do eksperymentów z komunikacją miejską, że odeszliśmy tylko kawałek od centrum i stanęliśmy przy ruchliwej miejskiej drodze. Na szczęście po kilkunastu minutach pewien młody pan zaproponował, że wywiezie nas na obrzeża, gdzie będzie nam łatwiej coś złapać. Dokładnie tego było nam trzeba! Odbyliśmy więc krótką podróż z nim i jego dwoma synkami, którzy mimo wyglądu aniołków przez całą drogę z piekielną zawziętością okładali się rękami, nogami i czym się tylko dało, nie zważając na upomnienia tatusia (który i tak stwierdził, że są nad wyraz spokojni, bo przy obcych). Te dwa cudeńka uczęszczały też ponoć do polskiego przedszkola, ale po polsku niestety nie chciały z nami rozmawiać. :)

Potem stopowanie szło nam już bardzo sprawnie – przyjemna odmiana po fińskiej nieufności. Około 150 kilometrów na południe podrzuciła nas pani, która jednak praktycznie nie mówiła po angielsku. Następnie pomógł nam kierowca TIRa, który zafundował nam podróż wzdłuż wybrzeża z pięknymi pejzażykami po drodze (las i morze wrzosów na pierwszym planie, morze prześwitujące między drzewami na drugim) i zostawił nas już kilkanaście kilometrów za Rygą.
Wieeelka maszyna! Jest radocha.
Tam znaleźliśmy przyjemne miejsce pod namiot – nieopodal drogi, ale pośród gęstych krzaków, przy zalanych fundamentach jakiegoś budynku. Gdy pichciliśmy właśnie kolację, zobaczyliśmy idącego w naszą stronę młodego chłopaka. Okazało się, że jest Rosjaninem, ma na imię Sierioża (Anna Karenina!) i podobnie jak my podróżuje z namiotem i plecakiem. Zmierzał właśnie w kierunku Petersburga, jednak z zachodu – zwiedził między innymi Włochy, Hiszpanię, Szwajcarię i Niemcy. Gdy zapadł zmrok, rozbiliśmy swoje namioty i usnęliśmy szybko po kolejnym dniu pełnym wrażeń.

Obozowisko nr 14.

Tędy, lawirując na krawędziach murów, przyszedł do nas Sierioża :)

niedziela, 7 października 2012

Finlandia - W drodze (6) - Z powrotem przez Finlandię

Pierwszego dnia powrotu poranek był mglisty i nieprzyjemny. Do tego przy śniadaniu, chcąc posypać pieprzem kanapkę z pasztetem, skończyłam... jak widać na zdjęciu. Złośliwość rzeczy martwych! Komentarz Wypcałka? „K... To będzie dla ciebie!”. :)


Nie ociągając się zbytnio zebraliśmy się i stanęliśmy przy drodze. Szczęśliwie już po pięciu minutach zabrał nas pan, który okazał się szefem kuchni – zapraszał nas serdecznie do swojej restauracji podczas naszej kolejnej wizyty w Rovaniemi. Podrzucił nas kilkadziesiąt kilometrów, do miejsca z którego dwa dni wcześniej zabrała nas para staruszków w camperze. Wyszło akurat słońce, toteż (po zrobieniu Wypcałkowi zdjęcia ze znakiem drogowym, na którym zamiast tradycyjnego u nas jelenia w roli dzikiego zwierzęcia znajdował się łoś) trochę podniesieni na duchu przystąpiliśmy do dalszego stopowania.

Bo Wypcałek chciał mieć zdjęcie ze znakiem.
I tym razem poszło zaskakująco łatwo i szybko – mieliśmy jakąś dobrą passę tego dnia. Czekaliśmy zaledwie dziesięć minut, kiedy zatrzymała się pewna ciekawa para. Sprzeczamy się trochę z Wypcałkiem co do ich wieku – mnie wyglądali na blisko czterdziestki, a przynajmniej pani, którą zdradzały głębokie zmarszczki, W. za to upierał się, że nie mogli mieć więcej niż trzydzieści lat. Nawet jednak jeśli to ja byłam bliższa prawdy o ich wieku, z pewnością byli bardzo młodzi duchem. Wyglądali trochę hipisowato, pan miał dready, a pani – płowy warkocz i bezustannie się uśmiechała. Poza tym on był Holendrem, a ona Finką, dlatego z przyzwyczajenia wciąż mówili do siebie po angielsku, mimo że ona już dawno nauczyła się holenderskiego, a on fińskiego :)

Po drodze zatrzymaliśmy się przy bardzo klimatycznym zajeździe. Motywem przewodnim były tu dzwony, których było pełno nie tylko wewnątrz lokalu, ale i na zewnątrz. Na przyległym trawniku rozstawione były ciężkie zabytkowe dzwony sprowadzone z różnych europejskich kościołów.

Dzwonowata budka telefoniczna.
 Podwózka, jaką dostaliśmy od fińsko-holenderskiej pary była wyjątkowo długa i część drogi przespaliśmy. Za to gdy nas wysadzili, byliśmy już niecałe 300 kilometrów od Helsinek, więc praktycznie rzecz biorąc na dwóch stopach przeskoczyliśmy prawie 3/4 odległości Rovaniemi-Helsinki.

By dotrzeć do Helsinek, wystarczyły nam trzy. Potwierdza to, że w Finlandii na stopa czeka się nieraz długo, ale zawsze ostatecznie się to opłaca. Tym razem po pięćdziesięciu minutach oczekiwania zatrzymała się para... fińsko-togijska :) Prowadził czarnoskóry pan, obok niego z przodu siedziała jego żona, zaś z tyłu – siostra żony, którą małżeństwo odwiedziło właśnie w Jyväskylä, a teraz wiozło w odwiedziny do siebie, do stolicy. Siedząca obok nas pani praktycznie nie mówiła po angielsku, poprzestała jedynie na potakiwaniu i uśmiechaniu się, natomiast pan z Togo mówił całkiem nieźle, ale w rozmowie z nami udzielała się głównie jego żona. Była tak miła, że po drodze zaprosiła nas na kawę/herbatę w przydrożnej restauracji rybnej, a następnie zaproponowała, żebyśmy wpadli do nich w Helsinkach na obiad. Chętnie się zgodziliśmy.

Ich mieszkanie nie było zbyt duże, ale przytulne i funkcjonalne, a do tego urządzone raczej minimalistycznie – kanapa, stolik, regał z książkami, stół. Koniec pieśni. I – cudowna sprawa – żadnego telewizora w salonie! Poznaliśmy tam ich dzieci, dwa czekoladowoskóre żywe srebra, chłopczyka Sebastiana i dziewczynkę Amelie, które ponoć wsuwają lody z żarłocznością dzikich bestii, czego mieliśmy zresztą próbkę w porze deseru :) Przy obiedzie, na który zaserwowano wędzonego łososia, opowiadaliśmy o naszych tradycyjnych polskich daniach, których nasi fińscy gospodarze zupełnie nie kojarzyli. Od tych opowieści natomiast tak bardzo zatęskniłam za pierogami, że miałam ochotę natychmiast się zerwać i pędzić do domu, mimo że miałam przed sobą stół zastawiony frykasami. Jednak naszych polskich delikatesów nic nie zastąpi...

Po obiedzie zostaliśmy też poproszeni o porozmawianie między sobą po polsku, tak aby tamci mogli usłyszeć, jak brzmi nasz język. I muszę powiedzieć, że konwersowanie „na pokaz” jest bardzo dziwne :) Uczyliśmy ich też wypowiadać nasze polskie „cześć”, co najlepiej chyba wychodziło małemu Sebastianowi. Na koniec pani Finka poprosiła nas o wpisanie się do jej księgi gości, czyli zeszytu, w którym pamiątkowe kilka słów zostawiali wszyscy przygodni znajomi, którzy przewinęli się przez jej życie od czasów wyjazdu na studia. A wpisów było naprawdę dużo!

Wkrótce potem pan Togijczyk odwiózł nas do centrum, gdzie kupiliśmy bilet na prom, a następnie zaliczyliśmy mszę w jedynym katolickim kościele w Helsinkach, tym samym co w ubiegłym tygodniu. Wieczorem, około 21. (ze sporym opóźnieniem) wypłynęliśmy w kierunku wybrzeża estońskiego, zostawiając za sobą wspaniałą Finlandię. Czy płakaliśmy? Niespecjalnie, myśli nasze natychmiast zaprzątnęły bałwany piany, które płynąc wzbijał nasz superszybki prom - obudzone w nas dzieci kazały zapomnieć o troskach :)

Wypcałek z oddalającymi się wieczornymi Helsinkami w tle. Jak widać, humory raczej dopisywały.
Do Estonii dotarliśmy po 23. Przez pewien czas błądziliśmy po wybrzeżu (wyszliśmy na ląd w innym miejscu niż to, z którego wyruszaliśmy tydzień wcześniej, a do tego było zupełnie ciemno), aż wreszcie znaleźliśmy zaciszny zakątek który już raz posłużył nam za miejscówkę na obozowisko, i wkrótce zasnęliśmy. Mieliśmy w perspektywie jeszcze 3-4 dni podróży, a później już dom.

niedziela, 30 września 2012

Finlandia - W drodze (5) - Rovaniemi i Wioska świętego Mikołaja

 Wkrótce po przybyciu znaleźliśmy przyjemne miejsce do rozłożenia się z naszą plenerową kuchnią, zanim jednak przyrządziliśmy jedzenie i zjedliśmy je, bardzo dała nam się we znaki lokalna fauna – małe żarłoczne muszki gryzące bardziej zawzięcie niż komary i pchające się wszędzie, oraz ślimaki, które w ciągu tych kilkudziesięciu minut szczelnie oblepiły śluzem moją karimatę :) Wszystko jednak zrekompensowała mi przygotowana przez Wypcałka kolacyjka, jak zwykle wyborna!

O zmierzchu, poszukując miejsca pod obozowisko, dostrzegliśmy z daleka jakieś większe skupisko namiotów. Uznaliśmy, że w kupie siła i dobrze byłoby się pod nich podczepić. Wypcałke zagadał więc grzecznie po angielsku, tłumacząc że jesteśmy z Polski, i skutkiem tego odpowiedź otrzymał już po polsku – okazało się, że mamy do czynienia z naszymi rodakami. A była to rowerowa wyprawa grupy Niniwa Team aż na Nordkapp! Wypcałke skręcał się z zazdrości (bo zresztą Nordkapp był pierwotnym celem naszej wycieczki) i najchętniej pewnie zabrałby się z nimi, ale bez roweru raczej był bez szans :)
Obozowisko z pierwszej nocy w Rovaniemi - niestety już po złożeniu namiotów przez naszych towarzyszy...
Kiedy wygrzebaliśmy się z namiotu, nasi towarzysze właśnie odjeżdżali. Pomachaliśmy im na pożegnanie i po ogarnięciu swojego obozu zabraliśmy się z kolei za łapanie stopa na koło podbiegunowe. To ledwie kilka kilometrów, więc zgodnie z przewidywaniami szybko udało nam się zatrzymać samochód.
Na koło podbiegunowe!
Nasz kierowca był tak miły, że zatrzymał się również po drodze, w miejscu gdzie znajdował się specjalny podziemny Park św. Mikołaja. Zapuściliśmy się w długi, ciemny korytarz prowadzący do holu i kas; tam jednak wycofaliśmy się, gdyż wstęp był niebagatelnie drogi. Przy okazji kierowca zrobił nam pamiątkowe zdjęcie na zewnątrz i uraczył nas ciekawostką – ponoć miejsce to przystosowane jest też do pełnienia roli schronu.
Santa Park (jak widać) i my (jak widać)
Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy po przybyciu do Wioski świętego Mikołaja, było oczywiście zrobienie sobie fotek przy wielkiej tablicy oznaczającej koło podbiegunowe. Później rozpoczęliśmy długą rundkę po miasteczku, które okazało się oczywiście wielką machiną do wyciskania pieniędzy z turystów. W centrum znajduje się duży pasaż handlowy, a w nim – dziesiątki sklepów pełnych błyszczących rozkosznych rupieci (w tym takie spożywcze cuda jak konserwa z renifera czy konserwa z niedźwiedzia – 38 euro za puszeczkę, bagatela). Wszędzie Mikołaje, aniołki i renifery, świąteczne kartki, kolędy płynące z głośników... Atmosfera była więc mocno świąteczna, nawet mimo panującego na zewnątrz upału. Dzień był słoneczny i temperatura przekraczała 20 stopni!
Koło podbiegunowe, błękit w tle i żar z nieba
Arctic Circle!
Sklepy, sklepiki...
Konserwa z niedźwiedzia i konserwa z renifera
Odwiedziliśmy także mikołajową pocztę, w której wybierać można spośród dziesiątek pięknych pocztówek, a następnie usiąść przy jednym z dużych drewnianych stołów w sali z kominkiem i skrobnąć kilka słów do najbliższych. Kartkę wrzucić można do jednej z dwóch skrzynek; jedna jest opróżniana standardowo, czyli codziennie, a jej zawartość – rozsyłana na bieżąco, natomiast druga to specjalna skrzynka na życzenia bożonarodzeniowe. Pocztówki są z niej wyciągane na kilka dni przed Świętami, tak aby dotarły do adresatów jako kartki świąteczne. Trzeba było jednak dokładnie przeczytać oznaczenia, aby zdać sobie z tego sprawę, i Wypcałke impulsywnie wrzucił swe słoneczne życzenia z upalnej Wioski świętego Mikołaja do skrzynki świątecznej.

Wnętrze mikołajowej poczty
Zwykła i specjalna świąteczna skrzynka pocztowa
Na poczcie wisiała także duża tablica z różnymi ciekawymi informacjami, z której dowiedzieliśmy się... A zresztą zobaczcie sami:

Polska w czołówce :)
Wreszcie – najważniejsze, czyli siedziba świętego Mikołaja! Aby porozmawiać z brzuchatym świętym, trzeba najpierw pokonać zawiły, mroczny korytarzyk, w którym zewsząd słychać pohukiwania sów, a pod stopami skrzypi sztuczny lód. Kolejny etap to spiralne schody wiodące dookoła ogromnego drewnianego wahadła, opisanego jako „mechanizm regulujący prędkość obrotu Ziemi”. Po drodze można podziwiać przedstawiające świętego Mikołaja rysunki od dzieci z całego świata oraz wybrane zdjęcia Mikołaja z jego gośćmi – ci najciekawsi to adekwatnie ucharakteryzowany zespół metalowy oraz grupka skośnookich biznesmenów w garniturkach :) Niestety obowiązywał tam zakaz robienia zdjęć, toteż zaintrygowani muszą wybrać się tam sami i zobaczyć na własne oczy.
Już tylko krok do świętego Mikołaja...
Sam Mikołaj jest naprawdę uroczy! Spytał nas na wstępie, skąd pochodzimy, a gdy odpowiedzieliśmy że z Polski, przywitał nas swojskim „Dzień dobry”. Następnie wypytał nas o naszą podróż i zaproponował, że jeśli stopowanie z powrotem do domu będzie nam szło kiepsko, podrzuci nas swoimi saniami w okolicach grudnia. Po rozmowie skrzaty-pomocnicy zrobili nam pamiątkowe zdjęcie, które jednak, jak należało się spodziewać, było dla nas zbyt drogie.

Po wrażeniach związanych z wizytą u Mikołaja zgłodnieliśmy, toteż w jednej z licznych restauracji w pasażu handlowym zamówiliśmy coś na obiad – Wypcałke zupę z renifera i karelski gulasz, a ja oryginalnie brzmiący kebab z renifera. Mięso renifera przypomina nieco wołowinę, nic specjalnego, bardzo jednak zależało nam, żeby go spróbować, i dopięliśmy swego :) Ogólnie rzecz biorąc obiad był bardzo smaczny, Wypcałke natomiast zakochał się w zaserwowanym do niego domowej roboty bezalkoholowym piwie o nazwie kotikalja, uznał że w wolnej chwili musi sobie sam coś podobnego uwarzyć.
Zupa z renifera (na pierwszym planie) i kebab z renifera (na drugim)
Wypcałek, gulasz karelski i kotikalja
Do pełni szczęścia brakowało nam jeszcze tylko widoku reniferów (żywych, nie na talerzu) i zaczęliśmy się snuć po wiosce w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie można je zobaczyć. W końcu znaleźliśmy, lecz za samo popatrzenie pan inkasował 5 euro, toteż podziękowaliśmy. I niestety nie nadarzyła nam się już druga okazja. Ponoć normalnie w Laponii rzeczywiście roi się od reniferów i są na tyle bezczelne, że wychodzą na drogę i ani myślą się ruszyć, jednak w tym ciepłym okresie, na który przypadła nasza podróż, na południu komary nie dają im żyć i wędrują bardziej na północ. Szansa więc zobaczenia dzikich osobników była bardzo niewielka.

Nieco rozczarowani, ale pokrzepieni widokiem świętego Mikołaja i wielką torbą pamiątek, ruszyliśmy z powrotem do Rovaniemi i ponieważ do zmroku było jeszcze sporo czasu, wybraliśmy się na rundkę po mieście. Stolica Laponii to maleństwo liczące zaledwie 60 tysięcy mieszkańców, ale prezentuje się bardzo ładnie i na każdym kroku natyka się w nim na różnie wykorzystane wizerunki renifera, który jest symbolem miasta.



Namiot rozbiliśmy w tym samym miejscu co dnia poprzedniego, i choć byliśmy dość dobrze schowani między krzakami, sen miałam niespokojny, przerywany pijackimi okrzykami jakiejś grupki w pobliżu. Po przykrych helsińskich doświadczeniach stres był większy. Szczęśliwie jednak nikt nie płatał nam tej nocy figli i dotrwaliśmy jakoś do dnia Wielkiego Odwrotu. Była nam już pora wracać...

Obozowisko - druga i ostatnia noc w Rovaniemi

czwartek, 20 września 2012

Finlandia - W drodze (4) - Tampere i droga do Rovaniemi

Choć odcinek z Turku do Tampere nie był szczególnie długi, obfitował w ciekawych ludzi i doświadczenia. Zaczęliśmy łapać stopa przy drodze wyjazdowej, ale pewien uroczy zezowaty staruszek poradził nam łamaną angielszczyzną (wspaniałe jest to, że w Finlandii dużo więcej ludzi niż w Polsce zna angielski) abyśmy podeszli kawałek dalej, gdzie będzie nam łatwiej kogoś zatrzymać. Poszliśmy za jego radą i choć tradycyjnie trochę to trwało, w końcu zlitowała się nad nami pewna pani. Była to pierwsza kobieta, która nas podwiozła w czasie całej wyprawy.
Może ktoś do Tampere?
Była pucołowata, rumiana i słodka jak miód, zaprosiła nas nawet do siebie na obiad, ale z bólem serca podziękowaliśmy, gdyż musieliśmy się spieszyć. Skończyło się więc na 40-kilometrowej podwózce, po której znów trafiliśmy na kobietę! Opowiedziała nam mnóstwo ciekawych rzeczy, okazało się między innymi że, podobnie jak wielu spośród zabierających nas kierowców, za młodu sama stopowała i obiecała sobie że kiedyś, kiedy już będzie sama mieć samochód, będzie podwoziła autostopowiczów. Wygląda na to, że była z niej niegdyś bardzo szalona osóbka – mówiła też o trasach koncertowych wspólnie ze swoim śpiewającym w zespole chłopakiem – a i teraz miewa ciekawe i odważne pomysły, jak choćby niedawna kolejowa wyprawa po Azji wraz z mężem i dwójką całkiem małych (młodsze miało bodajże rok) dzieci.

I tym razem spotkaliśmy się z wielką gościnnością – pani ta zawiozła nas po drodze na farmę swoich rodziców, aby poczęstować nas uprawianymi przez nich świeżymi malinami. Gdy tam przybyliśmy, starszy pan jeździł po pobliskim poletku małym traktorkiem (który nie wiedzieć czemu ogromnie spodobał się Wypcałkowi, na tyle że zaplanował sobie sprawić takie cudo na starość) i wkrótce podszedł do nas, ale ponieważ nie znał angielskiego, konwersacja ograniczyła się do kilku zdań wyczytanych przez Wypcałka w rozmówkach polsko-fińskich. Mama podwożącej nas pani natomiast przywitała nas swojskim „Hello”, który jednak skwitowany został przez jej męża głośnym rechotem i wkrótce okazało się, że to jeden z kilku anglojęzycznych zwrotów których starsza pani nauczyła się namiętnie oglądając Modę na sukces :)
Domek rodziców pani, która nas podwiozła
Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach wysiedliśmy z auta, wyposażeni na drogę w kubeczek niedojedzonych malin i wiele ciepłych słów, i stanęliśmy pośród pól, po raz kolejny usiłując złapać stopa. Dookoła było jednak tak pięknie – otwarta przestrzeń, wielkie niebieskie niebo nad nami, gdzieniegdzie na horyzoncie las i jakaś sielska farma – a słońce przyświecało tak zachęcająco, że wcale nam się nie dłużyło.
Widoczek z fińskiej prowincji
Naszymi następnymi kierowcami była sympatyczna para, która zmierzała właśnie do Tampere na oględziny mieszkania, planowali bowiem przeprowadzić się tam z Turku. Kobieta, jeśli dobrze pamiętam, miała na imię Sophie i była wesołą gadułą zadającą mnóstwo pytań (mój ulubiony typ człowieka), jej mąż (?) natomiast wyglądał jak moje standardowe wyobrażenie fińskiego metalowca, choć metalowcem nie był – długie blond włosy i niewinna, trochę dziewczęca twarzyczka. Z wielkim zaciekawieniem wysłuchali opowieści Wypcałka o sahti (o którym, rzecz jasna, podobnie jak wszyscy nasi fińscy rozmówcy, nigdy wcześniej nie słyszeli) i stwierdzili, że skoro zamierzamy zaraz po przyjeździe popędzić do sklepu po odbiór tego boskiego nektaru, to pójdą nawet z nami, by sprawdzić jak to cudo wygląda. I tak się też stało, zawieźli nas dokładnie w to miejsce, w którym czekała na nas butelka legendarnego sahti (kierując się wskazówkami które poprzedniego dnia miła ekspedientka zanotowała Wypcałkowi na karteczce) i byli świadkami triumfalnego odbioru rarytasu, który okazał się być czerwonawym płynem w plastikowej butelce, w jakiej serwują u nas w Polsce najpodlejsze sikacze. Oprawa zupełnie niegodna piwa za 10 euro.
Wypcałek ze swoją ambrozją
W Tampere nie zabawiliśmy długo, chcieliśmy bowiem tego samego dnia ruszyć dalej. Przespacerowaliśmy się więc tylko przez centrum (w którym uwagę zwracają stare manufaktury przerobione dziś na elementy dekoracyjne – Tampere to stare miasto przemysłowe), obejrzeliśmy secesyjny kościół o niesamowitym i bardzo niepokojącym wystroju, w którym dominowały motywy apokaliptyczne (próbka na zdjęciach) i znów przystąpiliśmy do łapania stopa.
Tampere
Secesyjna katedra z zewnątrz...
...i od wewnątrz



Szło kiepsko, ale jak zwykle w takich sytuacjach trafiła nam się świetna okazja – nasz kierowca zgodził się podwieźć nas prawie 500 kilometrów na północ! Gdy dotarliśmy, było już około jedenastej i kompletnie ciemno, więc nie krępując się specjalnie rozbiliśmy namiot zaraz przy drodze, na której o tej porze nie było żywego ducha. Byliśmy głodni, więc Wypcałke przystąpił do przyrządzania zakupionej przez nas – zgodnie z sugestią naszego kierowcy do Turku – kiełbasy mustamakkara, zakupionej w Tampere. Okazała się ona niczym innym, jak odmianą naszej polskiej kaszanki. Po tak pełnym wrażeń dniu smakowała jednak wybornie. Na deser degustowaliśmy zdobyte z takim trudem sahti i Wypcałke niemal natychmiast się nim ululał, piwo bowiem okazało się nadzwyczaj mocne.
Mustamakkara i kucharzenie o północy na środku drogi
Rankiem, po złożeniu obozowiska i zabawie z wielkim rudym kotem, który zaczął się do nas łasić, ruszyliśmy na pobliską stację benzynową. Umyliśmy się tam i na trawniku przed stacją zjedliśmy śniadanie. Byliśmy dużo bardziej odprężeni niż poprzedniego dnia i nie spieszyło nam się, ponieważ dzięki tak długiej ostatniej podwózce nasz cel stał się zdecydowanie bardziej osiągalny.
Rude kocisko
Kiedy jednak stanęliśmy wreszcie przy drodze, nasza cierpliwość została wystawiona na poważną próbę. Nie licząc pewnego Rosjanina, który najwyraźniej nie zrozumiał że jesteśmy autostopowiczami, przez półtorej godziny nie zatrzymało się nic. Po krótkiej przerwie jednak zabrał nas pan w średnim wieku, który bardzo zdziwił się na wieść, że czekaliśmy tak długo – nie miał pojęcia, czemu ludzie nie chcą się zatrzymywać. Podwiózł nas do miejsca oddalonego od Rovaniemi już tylko o 90 kilometrów, a w czasie podróży również uraczył nas wieloma ciekawymi opowieściami (oraz torebką lukrecjowych cukierków – i tu ciekawostka, Finowie są zwariowani na punkcie lukrecji, w każdym sklepie jest jej mnóstwo pod różnymi postaciami). Okazało się, że sam mieszka za kołem podbiegunowym i mógł nam powiedzieć co nieco o tych przygnębiających zimowych dniach, niemal zupełnie pozbawionych słońca. On sam nawet sobie to cenił, lubił bowiem przesiadywanie w domowym zaciszu w takie ponure dni, ale przyznawał, że przybysze zwykle nie wytrzymują tego psychicznie. Opowiadał też o Laponii, o tym że kocha tam mieszkać, ludzie bowiem są tam tak przyjaźni, pomocni i ufni jak nigdzie, i o swojej rodzinie – o tym, że ma czterech synów, że wszyscy grają na jakimś instrumencie, razem tworzą więc prawdziwą orkiestrę, oraz o ich niedawnych wspólnych wakacjach we Włoszech, na które zaproszone zostały też dziewczyny jego synów. Zrobił na mnie wrażenie bardzo ciepłego, rodzinnego człowieka.
Rożek lukrecjowy
Laponia
Do Rovaniemi dowiozła nas starsza parka, jadąca camperem. Nie od razu się zrozumieliśmy, bowiem nie mówili oni po angielsku, jednak w końcu zostaliśmy wygodnie usadzeni z tyłu i przez następną godzinkę podróżowaliśmy, słuchając nagrań z płyt puszczanych przez starszego pana, okraszonych jego namiętnym śpiewem :) Niesamowicie pozytywni ludzie! Nadłożyli specjalnie dla nas trochę drogi, by dowieźć nas do upragnionego celu.
Camper, który przywiózł nas do Rovaniemi
I oto znaleźliśmy się w największym mieście Laponii, zaledwie kilka kilometrów od koła podbiegunowego i siedziby świętego Mikołaja! Co nas tam spotkało, opowiem jednak już w kolejnym odcinku.