piątek, 28 grudnia 2012

Finlandia – W drodze (9) – Już tylko Polska

Na śniadanie zjedliśmy estońskie płatki śniadaniowe z polskim mlekiem, przegryzane litewskimi ciasteczkami. Znów bez pośpiechu, bo w końcu plan był niemal w całości zrealizowany. Poleżeliśmy chwilę na trawie w słońcu – pogoda była bajeczna! – i wreszcie zabraliśmy się do dalszego stopowania.

Szybko udało nam się zatrzymać pana w dostawczym, który podrzucił nas co prawda niedaleko, ale może i lepiej, bo z braku miejsca musieliśmy jechać z plecakami na kolanach i było bardzo niewygodnie. Wysiedliśmy, podziękowaliśmy, wypiliśmy kawę na stacji benzynowej, po czym złapaliśmy kolejnego kierowcę, który zasługuje na miejsce w galerii autostopowych osobliwości. :)

Wypcałke wytrwale stopujący.
 Miał ledwie 27 lat i już dwójkę dzieci z dwiema różnymi kobietami, a obecnie żył z trzecią. :) Do pierwszego syna wydawał się mocno przywiązany i żalił się, że jego mama nie pozwala mu się z nim widywać tak często jak by chciał. Stąd myśli o zmianie pracy (której i tak najwyraźniej nie znosi) i powalczeniu o prawo do opieki. Drugi związek natomiast wspomina zupełnie jako katastrofę, dziewczynę przyłapał w łóżku z innym, dziecko jednak okazało się jego. Całkiem konkretny bagaż doświadczeń jak na jego wiek, muszę przyznać. Wspominał też czasy szkoły, z którą zawsze było mu nie po drodze, lecz miał też swoje pięć minut, gdy zagiął nauczyciela w kwestii budowy silnika („On do mnie: - Chcesz pałę? A ja do niego: - A pan chcesz w pałę?” :D). Sprzedał nam też kilka bardzo ciekawych historii o swojej rodzinie, i pytał nas, czy opłaca się studiować, bo jego zdaniem niespecjalnie. :) Okazaliśmy się trochę ludźmi z drugiego bieguna, obydwoje ze swoimi dwoma kierunkami. To jednak bardzo ożywcze pogadać czasem z kimś o zupełnie innej perspektywie. :)

Wysadził nas w Makowie Mazowieckim, gdzie po długim oczekiwaniu pod starym cmentarzem, będącym najwyraźniej miejscem zakrapianych spotkań lokalnych amatorów tanich trunków, udało nam się wreszcie zatrzymać samochód. Jego kierowca podzielił się z nami swoimi autostopowymi doświadczeniami, między innymi historią, jak to zabrany przez niego starszy facet wyciągnął flaszkę wódki i zaczął snuć gorzkie opowieści o swoim nieudanym życiu, a gdy podróż miała dobiec kresu odmówił wyjścia z samochodu i trzeba było go zawieźć pod sam dom. Chwała, że po takich doświadczeniach mimo wszystko wciąż miał ochotę zabierać autostopowiczów.

Autobus, tekturka, liść na głowie i uśmiech psychopaty. Zdjęcie z serii WTF? :)
Rozstaliśmy się na obrzeżach Warszawy, a więc czekała nas przeprawa na drugą stronę miasta, co zajęło nam trochę czasu. Spędziliśmy w stolicy może ze dwie godziny, ale już te dwie godziny z wszechobecnym tłokiem, hałasem i kolejkami były ciężką próbą dla moich nerwów i utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest to miejsce gdzie za nic w świecie nie chciałabym mieszkać.

Zagubiony Bombałke w stolicy.
Przy drodze wylotowej na południe stanęliśmy już dość późno, a nie było to dobre miejsce do stopowania, więc baliśmy się że dziś już nic nie złapiemy. W dodatku przypadkowy przechodzeń uprzedził nas, że to niezbyt ciekawa okolica i żebyśmy dobrze pilnowali swoich rzeczy, wiedzieliśmy więc, że nie możemy się rozbić nigdzie w okolicy. Po kilkudziesięciu minutach bezowocnego czekania, gdy już zrobiło się niemal całkiem ciemno, postanowiliśmy że podjedziemy najbliższym busem do Grójca i tam poszukamy miejsca pod namiot.

I w tym momencie Anioł Stróż zesłał nam ratunek. Nie było to dla nas od razu tak oczywiste - z przodu dwóch panów słusznych rozmiarów, wyglądających trochę jak włoscy mafiozi, z tyłu nie pasująca do tego towarzystwa starsza pani... Szybko jednak sprawa się wyjaśniła - mieliśmy do czynienia z dwoma księżmi oraz gospodynią na plebanii. :) Pani Józia była przemiłą kobietą, opowiedziała nam o sobie i o swoim studiującym synu, a także wypytała nas, choć nie natarczywie, jak mamy na imię, co robimy i czy jesteśmy zaręczeni. :) Odetchnęła z ulgą i autentycznie się ucieszyła, kiedy potwierdziliśmy, że jesteśmy wierzący i chodzimy do kościoła. :) Ksiądz proboszcz natomiast ani trochę nie ustępował jej w serdecznościach - ostatecznie zaprosili nas, abyśmy przenocowali u nich na plebanii w podwarszawskim Promnie, uraczyli pyszną kolacją i ciemnym piwem, a nazajutrz zabrali nas na wycieczkę do starego zamku w Sobkowie, gdzie nakarmieni zostaliśmy szarlotką i lodami, i podrzucili dość daleko na południe, tak że pożegnaliśmy się z nimi już tylko kilkadziesiąt kilometrów przed Krakowem. To naprawdę musiała być ręka Opatrzności. :)
 
My w bajecznym, kwitnącym ogródku przy plebanii.

Cała ferajna w zamku w Sobkowie.
Nasze kolejne (i ostatnie już) miejsce stopowania było bardzo zielone, położone pośród pól. Słońce mocno przygrzewało, trawy falowały w lekkim wietrzyku, liście na drzewach szeleściły i raz po raz pokazywały zielonkawe brzuszki, co rusz odzywał się w zaroślach jakiś świerszcz, i wszystko wyglądało dokładnie tak, jak piękny polski sierpień wyglądać powinien. Doszliśmy do wniosku, bardzo na miejscu u kresu zagranicznej podróży, że choć przyjemnie jest zobaczyć obce miejsca, zabytkowe budynki, urokliwe zaułki, morza, rzeki i jeziora, to jednak kochana Polska i tak jest najpiękniejsza.

Ostatni kierowca też studiował na AGH. Ciekawie wysłuchał wszystkich nowinek na temat uczelni i wspominał swojego wykładowcę, profesora, który dla kaprysu jeździł na uczelnię starym składakiem, tymczasem skądinąd było wiadomo, że ma do dyspozycji wypasioną limuzynę. Wysadził nas na Opolskiej wczesnym popołudniem, tak że zdążyliśmy jeszcze na porządny polski obiad u Wypcałka. :)

I to już koniec! Osiemnaście pięknych, wykorzystanych jak tylko się dało dni, sporo nowych doświadczeń i znajomość ze świętym Mikołajem. :) Wspaniała wyprawa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz