poniedziałek, 24 czerwca 2013

Obrazki co gnają w świat

Ponieważ przyszły wakacje, czas wziąć się za Wypcałke & Bombałke. Niestety nie dlatego, że kroją się nowe fascynujące podróże – co prawda na krótko pewnie gdzieś uda się wyskoczyć, ale w dłuższych wojażach przeszkadza mi praca (plus, niech będzie, wrodzone lenistwo i gorąca miłość do czytania, którą mogę praktykować tylko w czas wolny od studiów). Może Czechy. Ale nie Praga, bo Praga piękna ale oklepana, raczej jakieś urokliwe wioseczki, których przecież tam wiele. A najchętniej – jakaś literacka wycieczka śladami Hrabala, czyli przede wszystkim Nymburk i browar. Wypcałke coś mówi o Olimpie. Mój tata coś mówi o Czarnohorze. Zobaczymy, ile z tego wyjdzie.

Ale ale! Można jeszcze wracać do tego, co kiedyś. Taki zresztą był zamiar – zebrać tu wszystkie mniej lub bardziej bieżące wycieczki. Ja takich mam niewiele, ale dużo pamiętam. Wypcałke ma wiele, ale za to nie pamięta prawie nic, i jeszcze do tego nie chce mu się pisać. Więc siłą rzeczy będzie więcej mnie, wybaczcie.

Niedługo więc wpisy wycieczkowe, a póki co czytam Stasiuka. Miał być na zajęcia, w kontekście Europy Środkowej i jej kompleksów, zajęcia się skończyły zanim zdążyliśmy omówić, ale czytam, chcę skończyć. Bo chociaż nie czyta się łatwo, jest dużo ładnych momentów. I porównania, metafory jak malowane.
Powietrze było niebieskoszare i trochę chłodniejsze niż wieczorem, ale upał wciąż wypełniał piaszczyste uliczki. Przygasł na chwilę, ale nie wywietrzał. Sączył się ze ścian domów, z ziemi, z płotów i ogrodów, wypływał ze świata jak gęsty sok z owocu, jak prąd z lepkiego wnętrza alkalicznej baterii.
A. Stasiuk, Jadąc do Babadag, wyd. Czarne, Wołowiec 2008.

Tyle tylko, że dla mnie ta książka nie może być niczym więcej  niż urozmaiconym obrazkami spisem odwiedzonych miejsc. Zbiorem perełek nanizanych na suchą, bezbarwną nić. Nie ciągnie mnie tam, gdzie ciągnie Stasiuka, choć też cenię piękno rozkładu. To nie moja Odyseja.

Każdy ma chyba jednak podobne motywy. On pisze o tym, że w świat wyprawiła go stara fotografia ze ślepym skrzypkiem, bosym chłopcem i dzieckiem w tle. Mnie, jeśli już cokolwiek ciągnie w nieznane, to są tym zakurzone obrazy z mieszkania babci. Znaleźć to miejsce, gdzie szary górski masyw kłuje niebo błękitne jak na wyblakłej pocztówce. Pewnie go nie ma, ale przecież warto szukać.
fot. Andre Kertész

sobota, 1 czerwca 2013

Stosunkowo zdrowy rodzaj narkotyku

W przeszklonej knajpie przy Kossuth tér można pić kawę za kawą i patrzeć, jak deszcz spada na pusty plac. Bardzo ciekawe myśli przychodzą wtedy do głowy. Na przykład, czy wziąć sobie za wzór tych dwóch przy sąsiednim stoliku, którzy zamówili dwa razy po trzysta aszú, czy też spokojnie zadawać sobie pytanie w stylu „co ja tu właściwie robię?”, czyli podstawową mantrę czy też modlitwę każdego podróżnika. Bo właśnie w podróży, rano, w obcym mieście, zanim druga kawa zacznie działać, doświadcza się najmocniej dziwności własnego, pozornie banalnego bytu. Podróż jest po prostu stosunkowo zdrowym rodzajem narkotyku.
A. Stasiuk, Jadąc do Babadag, wyd. Czarne, Wołowiec 2008.

Fot. charcoal (rgbstock.com)

wtorek, 19 marca 2013

Fińska gościnność

Muzykanci przed dworcem w Helsinkach
Na fińskiej ziemi powitał nas Hiszpan. Miał koło sześćdziesiątki, siwą brodę, na sobie koszulkę z Ojca Chrzestnego a pod pachą pustą ramę od obrazu. Podszedł do nas, gdy staliśmy bezradnie na ulicy z mapą. Po angielsku nie był w stanie powiedzieć ani słowa, ale tak gorliwie mimo naszych skonsternowanych min tłumaczył nam drogę w swoim rodzimym języku, że aż mnie to wzruszyło.

Trafiliśmy, gdzie mieliśmy trafić, włóczyliśmy się przez cały dzień ulicami wielkomiejskich (choć wielkości zaledwie polskiego Poznania) Helsinek, a wieczorem zawitaliśmy do jedynego w mieście kościoła katolickiego oraz na koncert organowy. Zmęczeni wrażeniami dnia zmierzaliśmy do upatrzonego wcześniej na mapie wielkiego parku, by w jakimś ukrytym przed spojrzeniami wścibskich zakątku rozbić swój namiot. W połowie drogi, gdy przechodziliśmy przez jedno z osiedli mieszkalnych, oczy nasze ujrzały niezwykle kuszący widok – trawiasty zakątek z dwóch stron zacieniony wysokim, gęstym żywopłotem. Teren odrobinę pochyły, ale poza tym miejsce było idealne, a okolica spokojna, nie licząc małej grupki młodzieży na pobliskiej ławce. Postanowiliśmy więc odpuścić sobie park i zatrzymać się tu.

Nie pozostaliśmy niezauważeni. I kiedy pobliska plenerowa impreza spuchła do rozmiarów około dwudziestu osób, a promile zaczęły buzować we krwi, młodym zachciało się psikusów. Całe szczęście, że stelaż wytrzymał ciężar cielska jednego z nich, który postanowił wypróbować go w roli trampoliny. Zasmuceni zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy w kierunku upatrzonego wcześniej parku. Była pierwsza w nocy, chłodno.

Drugą noc w Helsinkach spędziliśmy na wyspie ze skansenem, miejscu pięknym i raczej odludnym. Ale tego właśnie potrzebowaliśmy, by dojść do siebie po tym przykrym doświadczeniu. Dobre imię Finów odbudował kierowca, który wywiózł nas ze stolicy – w Turku pomógł nam załatwić sprawę z ładowarką do aparatu, podrzucił nas pod sam zamek (dawną siedzibę królów) i zostawił nawet swój telefon na wypadek problemów. Ciepło wspominam też tę grupkę młodzieży, z którą piliśmy sangrię i słuchaliśmy muzyki na wzgórzu ponad roziskrzonym miastem, pod samymi oknami holenderskiej ambasady. Jeden z nich był fanem Kerouaca. Chciał żyć jak on, wciąż przed siebie, ciągle on the road. Inny proponował nam nocleg, a gdy podziękowaliśmy, bojąc się poślizgu w naszej podróży, zasugerował rozbicie się po drugiej stronie wzgórza, ponoć spokojniejszej. Usnęliśmy szybko, ukołysani endorfinami.

Pani, która wywiozła nas z Turku, była kolejnym cudownym potwierdzeniem, że Finowie to jednak naród o gołębim sercu. Pucołowata, rumiana i słodka jak miód, zaprosiła nas na obiad. Wciąż jednak w obawie przed opóźnieniami, bardzo serdecznie podziękowaliśmy. Kolejna pomocna dusza, która nas zabrała – również kobieta! – zawiozła nas na farmę swoich rodziców, by poczęstować świeżymi malinami. Rodzice nie mówili po angielsku, choć mama przywitała nas swojskim „Hello”, co skwitowane zostało złośliwym rechotem jej męża. Ponoć podstaw nauczyła się, oglądając Modę na sukces :)

Fińska prowincja
Do Tampere dowiozła nas parka – blondyn o niewinnej twarzyczce dziecka w typie skandynawskiego metalowca i jego rozszczebiotana dziewczyna Sofie. Droga upłynęła nam na odpowiadaniu na jej niezliczoną ilość pytań, co było bardzo urocze.

Rodzinny pan, dzięki któremu dostaliśmy się prawie pod samo koło podbiegunowe, był zdziwiony tym że fińscy kierowcy niechętnie zabierają autostopowiczów. Uraczył nas torbą lukrecjowych cukierków i opowieściami o swojej licznej, muzykalnej rodzinie i o życiu w Laponii, gdzie ponoć wszyscy są dla siebie mili, a drzwi do domów stoją otworem, bo nikomu nie przychodzi do głowy kraść. Starsza pani i pan, którzy podrzucili nas już do samego Rovaniemi, nie uraczyli nas opowieściami, bo nie mówili po angielsku, za to pan uprzyjemnił nam podróż puszczając z kaset stare nagrania i śpiewając co sił w płucach.

Camper starszej pary, z którą śpiewająco dotarliśmy do Rovaniemi
Cel osiągnięty, Wioska św. Mikołaja zwiedzona, sam święty poznany osobiście. Pora więc wracać. Po błyskawicznej drodze z powrotem ostatnie słodkie doświadczenie z Finami zostawiło nam zdecydowanie dobre o nich wspomnienia, mimo niezbyt dobrego początku. Przez fińsko-kongijskie małżeństwo poczęstowani zostaliśmy obiadem i możliwością odwiedzenia tradycyjnego fińskiego domu. Po mieszkaniu biegały dwa mleczno-czekoladowe dzieciaczki... Wpisaliśmy się do pamiątkowego zeszytu i pożegnaliśmy się wśród pełnych wdzięczności uśmiechów.

Bombałke

sobota, 9 lutego 2013

Fińskie specjały

Czas na kulinarne podsumowanie naszej wyprawy. Zdając sobie co prawda sprawę z horrendalnych cen żywności w Finlandii, zabraliśmy ze sobą solidne zapasy i większość naszych obiadów stanowiła konserwa na ciepło, niekiedy jednak pozwalaliśmy sobie na małe szaleństwo i kosztowaliśmy miejscowych specjałów, więc pewne pojęcie o fińskiej kuchni mamy. Ostrzegam jednak – nie spodziewajcie się przepisów, bowiem z racji tego że mam dwie lewe ręce do gotowania i, co gorsza, zero zapału, żadnych bałtyckich specjałów nie próbowałam samodzielnie odtworzyć. Jeśli ktoś poczuje się zaintrygowany, musi poszperać sam. :)

Ciekawe jest to, że o ile polska kuchnia jest dość charakterystyczna i nikt z nas nie ma większych problemów z wymienieniem jej tradycyjnych elementów (pierogi, bigos, żurek, barszcz etc.), o tyle mieszkańcy odwiedzanych przez nas krajów niejednokrotnie mieli problemy ze wskazaniem takich typowych dla nich frykasów.

W Estonii na przykład, gdy udaliśmy się do restauracji, którą poleciła nam pani z punktu informacyjnego, zapewniając że serwują tam tradycyjne estońskie dania, okazało się że w menu dominują banalne ryby i poprzestaliśmy ostatecznie na starym dobrym łososiu. Z kolei mustamakkara, ciemna kiełbasa o której pisałam tutaj, to w zasadzie odpowiednik polskiej kaszanki. Szczegóły i tu, a wygląda to tak (niezbyt atrakcyjnie):

[1]

Kolejny specjał wymieniony przez spotkanego Fina to gulasz karelski. Tutaj już wizualnie jest dużo lepiej. Zdjęcie pochodzi ze strony, na której znajduje się również przepis na tę potrawę.

[2]

Mięso renifera, frykas którego nie mogliśmy sobie odmówić, można na północy Finlandii zjeść naprawdę w wielu różnych postaciach. Są burgery z renifera, pizza z reniferem, kebab z renifera, zupa z renifera, a nawet konserwy z renifera. Podczas naszego pobytu w Wiosce św. Mikołaja Wypcałke zdecydował się na zupę, ja na kebab z frytkami. Ciekawe nowe doświadczenie, choć moim zdaniem mięso to nie różni się specjalnie od zwykłej wołowiny.
[3]
Dużo większe wrażenie zrobiło na nas łagodne, warzone zwykle w warunkach domowych piwo kotikalja. Naprawdę bardzo łagodne, właściwie przypominające lekko musujący kompot, ale bardzo smaczne i orzeźwiające. Na tej stronie znajduje się kilka sposobów przyrządzenia tego napoju, po fińsku co prawda – ale myślę, że po zaprzyjaźnieniu się z translatorem da się dotrzeć do sedna :)

[4]
O sahti nie będę się już tutaj rozpisywać, gdyż myślę że miało już swe pięć minut w relacji z podróży, gdy skupiłam się na naszej zawiłej drodze do zdobycia butelki tego specjału. W smaku jest mocne i zarazem bardzo owocowe, bardziej chyba nawet przypomina wino niż piwo. Poza tym dorzucę jeszcze tylko odnośnik do Wikipedii oraz informację, że polski browar Pinta wypuścił na rynek piwo Koniec Świata wzorowane na sahti. Jeśli więc ktoś jest bardzo ciekaw, a nie ma szans na zdobycie próbki oryginalnego fińskiego smakołyku (jak pokazuje nasza historia, jest to trudne nawet w samej Finlandii), zawsze można spróbować tego substytutu.

Jak już wspominałam, Finowie mają fioła na punkcie lukrecji. Przez naszego lapońskiego kierowcę obdarowani zostaliśmy wielką paką lukrecjowych cukierków, których pełno w tamtejszych sklepach. W paczce muminkowych żelek, które przywieźliśmy w prezencie swoim rodzinom, nie brakowało i czarnych lukrecjowych figurek, a podczas wizyty w Wiosce św. Mikołaja natrafiliśmy na lukrecjowe kuleczki o wdzięcznej nazwie... „Bobki renifera” :). W fińskich sklepach nie brak i lodów o smaku lukrecji, których miałam okazję spróbować.
Bardzo charakterystycznym dla tamtych stron smakołykiem jest również karelskie ciastko, zwane też karelskim pierogiem, którego – o ironio! – spróbowaliśmy dopiero w Estonii. I jeśli miałabym kiedyś mimo wszystko podjąć się przyrządzenia któregoś z poznanych podczas naszej podróży specjałów, to chyba byłoby nim właśnie to ciastko. Bardzo fajna słona przekąska z nadzieniem ryżowym.

[5]

Fotografie:
[1] Wikimedia Commons
[2] http://www.interklasa.pl/portal/dokumenty/ue048/Jedzenie.htm
[3] http://podroze.gazeta.pl
[4] http://www.kotikokki.net
[5] Wikimedia Commons

Finlandia - obrazy, obrazki

Opis fińskiej wyprawy miał być obszerny. Po relacji z drogi miał nastąpić cały szereg wspomnieniowych obrazków, poszczególne miasta, poszczególne chwile, poszczególni ludzie, bo co właściwie do tej pory zdążyłam opowiedzieć? Zaledwie zdać suchą relację z tego, jak się to wszystko odbyło.

Niestety, czas mija, z każdą minutą szczegóły nieubłaganie ulatniają się z pamięci, a ja byłam przez ostatnie miesiące bardzo zajęta, więc nie będzie chyba tak „na bogato” jak sobie to z początku zaplanowałam. Szczęśliwie jednak byłam na tyle zapobiegliwa, że na świeżo, jeszcze we wrześniu, przelałam na papier trochę obserwacji, na tym więc się oprę.

Zacznę od zwycięzcy konkursu na najpiękniejszy obrazek przywieziony z tej wycieczki. Wybór wyłącznie mój, bo też obrazek jedynie do mnie należy, Wypcałke go przegapił, wypatrując mocniejszych wrażeń.

Haapsalu. Późne popołudnie, praktycznie już wieczór, ale ponieważ jest lato, a na północy dzień jest dłuższy, wciąż świeci słońce. Przyćmione już trochę, bardziej złociste. Krążymy po miasteczku wraz z naszym kierowcą i jego przyjaciółką, szukając motelu, w którym mają zamówiony nocleg. Przemierzamy wąskie uliczki z niskimi, malowniczymi domkami z wyjściem wprost na ulicę. W progu jednego z nich siedzi mały chłopiec, opalony blondynek z niesamowicie niebieskimi oczyma. U jego stóp wygrzewa się w słońcu gruby kot. Kiedy nasz samochód się zbliża, chłopczyk z nieśmiałym uśmiechem cofa się do wnętrza domu. Patrzy na mnie, zakłopotany, pewnie zauważył, że się mu przypatruję.

Po prostu siedział sobie w progu, rozmyślał i obserwował. Kto z nas jeszcze tak robi? To taki prawie magiczny relikt dawnych czasów, kiedy nie było jeszcze komputerów, nie było innych elektronicznych dekoncentrujących cudów, a wyobraźni i marzeń wszyscy – dzieci szczególnie – mieli pod dostatkiem.

Fot. www.sxc.hu