czwartek, 20 września 2012

Finlandia - W drodze (3) - Turku

Turku jest najstarszym fińskim miastem i dawną stolicą, choć daleko mu do wielkich światowych metropolii – liczba jego mieszkańców nie sięga nawet dwustu tysięcy! Jest więc niewielkie, niezbyt zatłoczone, spokojne i bardzo urokliwe. Z wszystkich odwiedzonych przez nas miast w Finlandii podobało mi się zdecydowanie najbardziej.

Kierowca, który nas tam dowiózł, był jednym z tych pomocnych i bezinteresownych ludzi, dzięki którym świat wydaje się lepszy. Bez mrugnięcia okiem zawiózł nas pod informację turystyczną, gdy oznajmiliśmy że zamierzamy tam poprosić o podładowanie naszej baterii od aparatu, wszedł z nami do środka i pomógł wszystko załatwić, a później podrzucił nas pod sam zamek – jako najbardziej godzien uwagi zabytek w Turku – i zostawił jeszcze swój numer telefonu na wypadek ewentualnych problemów. Podzielił się z nami również swoimi preferencjami co do tradycyjnej fińskiej kuchni, wspominając między innymi ciemną kiełbasę o nazwie mustamakkara oraz karelski gulasz i karelskie ciastka. Mieliśmy okazję wszystkich tych frykasów spróbować, ale będzie jeszcze o tym mowa (jeśli dobrze pójdzie, spłodzę również osobny post na temat nowych smaków jakie poznaliśmy dzięki naszej podróży).

Zamek nie był zbyt imponujący – jak to skomentował Wypcałke „Wawel to to nie jest”. Przynajmniej z zewnątrz, bowiem wnętrza nie zwiedziliśmy, dotarliśmy jedynie na dziedziniec. Tam wstąpiliśmy do sklepiku z pamiątkami, gdzie Wypcałke upolował wspaniałego pinsa w kształcie flagi Finlandii na swoją studencką czapkę, ja natomiast nabyłam pocztówkę z pięknym zimowym widoczkiem zamku.

Zamek w Turku...

...i jego dziedziniec.
Stamtąd przespacerowaliśmy się wzdłuż wybrzeża do centrum i po drodze zauważyliśmy coś, co moim zdaniem w dużej mierze tworzyło urok tego miasta – rozkoszne metalowe figurki (te na które akurat się natknęliśmy były w kształcie smoka, płetwonurka oraz jeden niezidentyfikowany) przyczajone na murach i słupkach. Tak małe, że zwiedzając w pośpiechu z pewnością byśmy je przeoczyli. Ale cóż to była za radość wytropić później którąś z nich!
Mały smok...

...i płetwonurek z zadumą przyglądający się ogonowi czmychającej do wody ryby :)
W centrum Turku Wypcałke kontynuował poszukiwania legendarnego napoju, o którym wyczytał wcześniej gdzieś w internecie, czegoś w rodzaju domowej roboty piwa, noszącego nazwę sahti. Ponoć tradycyjny fiński specjał, ale tak fiński, że żaden z napotkanych Finów nie miał pojęcia o czym mowa :) Mimo tych utrudnień Wypcałek z uporem maniaka wypytywał we wszystkich mijanych monopolach i pubach o ów smakołyk (co nie zawsze odbywało się bezproblemowo; podrzucone mu przeze mnie skojarzenie trudnej do zapamiętania nazwy z miastem Lahti okazało się na tyle dobre, że zdarzyło mu się spytać zdębiałego barmana czy dostanie u niego lahti), i opłaciło się – w Turku co prawda również nigdzie tej upragnionej ambrozji nie uświadczyliśmy, jednak ekspedientka z jednego ze sklepów sieci Alko była tak miła, że sprawdziła w systemie gdzie najbliżej moglibyśmy ten specjał zdobyć i jeszcze do tego zadzwoniła i zrobiła Wypcałkowi rezerwację na telefon, okazało się bowiem że w sklepie w Tampere gdzie mieliśmy być nazajutrz mają na składzie jedynie trzy butelki.

Turku, o tym trzeba wspomnieć, ma wspaniałą publiczną bibliotekę na którą natknęliśmy się właściwie przypadkiem. Jest tak doskonale przystosowana, urządzona tak elegancko i ze smakiem, że aż chce się usiąść i pogrążyć się w lekturze (mam nadzieję, że to nie tylko moje subiektywne wrażenie). Nieco więcej na ten temat (oraz zdjęcia) – tutaj. Również podczas pobytu w tym mieście nabyliśmy dwa egzemplarze książek w języku fińskim. Jedna to Tatuś Muminka i morze autorstwa rzecz jasna Tove Jansson, druga zaś – Pani Dalloway jednej z moich ulubionych pisarek, Virginii Woolf. Z polskich pisarzy przetłumaczonych na fiński natomiast znaleźliśmy m.in. Ryszarda Kapuścińskiego i Hannę Krall.

Pierwsza od prawej to książka fińskiego laureata Nagrody Nobla, nie wiedzieć czemu słabo znanego nawet rodowitym Finom...

Chcieliśmy też zajrzeć tego dnia do położonego na wzgórzu skansenu. Było już jednak, podobnie jak podczas naszej wizyty w skansenie w Helsinkach, zbyt późno i budynki można było pooglądać jedynie z zewnątrz. Gdy później odpoczywaliśmy w pobliskim parku, podeszło do nas dwóch młodych chłopaków – wyglądali nie do końca przytomnie :) – i spytali, czy nie chcielibyśmy dołączyć do małej imprezy na świeżym powietrzu, na szczycie wzgórza, na jaką właśnie zmierzają. Propozycja była ciekawa, więc powiedzieliśmy że wybierzemy się jeszcze na dół do katedry, a później być może skorzystamy z zaproszenia.

I tak się też stało, po oględzinach (nie wchodziliśmy do środka, gdyż trwał właśnie jakiś koncert) katedry oraz zakupach w szczęśliwie napotkanym Lidlu (wspaniałe croissanty za niecałe pół euro!) wróciliśmy na górę i dotarliśmy na wskazane miejsce. Okazało się, że budynek pod którym imprezują nasi nowi przyjaciele to byłe obserwatorium astronomiczne, a obecna ambasada holenderska :) Na pytanie czy nie mają z tego tytułu jakichś problemów odpowiedzieli że jeszcze nigdy nikt im nic nie powiedział, a to ich stała miejscówka. Było bardzo przyjemnie, zostaliśmy napojeni sangrią i wypytani dokładnie o naszą podróż, w tle mając cudowny widok wieczornego Turku. W zupełności zrekompensowało nam to niemiłą przygodę w Helsinkach. A jeden z naszych towarzyszy, ten który podszedł do nas już w parku, okazał się do tego czytającym i wielbiącym bezgranicznie Jacka Kerouaca, którego Włóczęgów Dharmy podczytywaliśmy sobie akurat umilając chwile oczekiwania na stopa. Po szczegóły odsyłam znów do siebie.

Dostaliśmy nawet propozycję noclegu, jednak ponieważ musielibyśmy poczekać jeszcze dwie lub trzy godziny, a chcieliśmy nazajutrz wstać wcześnie i ruszyć do Tampere – gonił nas czas i baliśmy się, że biorąc pod uwagę trudności ze złapaniem stopa na mało ruchliwych drogach w głębi Finlandii możemy nie wyrobić się w ciągu zaplanowanych trzech tygodni z dotarciem do celu podróży, Rovaniemi, i z powrotem – podziękowaliśmy i rozbiliśmy namiot po drugiej stronie wzgórza, która zgodnie z sugestią miłego nadpobudliwego chłopaczka z dreadami który proponował nam nocleg, miała być spokojniejsza. Mimo niepokojących okrzyków młodzieży na końcu alejki usnęliśmy szybko ukołysani endorfinami po tak miłym międzyludzkim doświadczeniu, i przespaliśmy bez niespodzianek całą noc.

Na koniec ja z wielką stokrotką. Kocha, nie kocha?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz