wtorek, 11 września 2012

Finlandia - W drodze (1) - Litwa, Łotwa, Estonia

Dla Wypcałka autostop nie był nowością – przemierzył wcześniej w ten sposób część Skandynawii, kawałeczek Belgii i Gruzję wraz z wszystkim co po drodze – dla mnie jednak nasza fińska wycieczka była pierwszą poważną okazją, by spróbować tego sposobu podróżowania. Mały stres oczywiście był, choć ja, jak to ja, bardziej niż wizji wywożących głęboko w las i duszących paskiem od spodni, a później ćwiartujących i zakopujących zwłoki psychopatów bałam się konieczności odbycia z potencjalnymi psychopatami grzecznościowej konwersacji. Szczęśliwie, mimo że rzecz jasna nikogo nie olśniłam swą elokwentną wymową, udało mi się nawet od czasu do czasu coś wtrącić. A psychopaci akurat najwyraźniej wypatrywali ofiar na innych drogach.

W różnych krajach rzecz jasna ze stopowaniem bywa różnie. Jak się miałam wkrótce przekonać, w Polsce jest to naprawdę bardzo proste – praktycznie nie czeka się dłużej niż pół godziny, a i zdarzało się, że ktoś sam z siebie zaczepił nas i spytał, dokąd chcemy się dostać. Ponieważ jednak nasz nadwiślański kraik jest wyjątkowo gęsto zabudowany i z miasteczka do miasteczka jest zwykle rzut beretem, zaś Polacy bardzo chcą pomóc, nawet jeśli to kwestia tylko kilku kilometrów, zwykle bywają to podwózki na krótkie dystanse. Miało to oczywiście swój urok, gdyż w jeden dzień trafiało nam się w ten sposób pięciu-sześciu kierowców, każdy natomiast to inna historia i świeża porcyjka ciekawych anegdot. O najciekawszych z nich napiszę na pewno w osobnym poście.

Zieleniec. Może ktoś do Kowna?
W pierwszy dzień dotarliśmy do okolic Mińska Mazowieckiego. W dogodnym miejscu rozbiliśmy namiot i poszliśmy spać, złośliwa aura akurat w tę pierwszą noc zgotowała nam jednak wielką burzę z piorunami. Nie sposób było się nie obudzić, gdy deszcz przeraźliwie bębnił w tropik i co chwila wnętrze namiotu rozjaśniało się od błyskawic, jednak poczciwy namiocik spisał się na medal i do środka nie dostała się ani jedna kropla. I choć rzecz jasna miałam stracha, wracam teraz do tego wspomnienia z lekką ekscytacją i chętnie przeżyłabym coś podobnego raz jeszcze.

Granicę polsko-litewską przekroczyliśmy wraz z Belgiem, Fabem, który jako turysta przemierzał kraje bałtyckie w towarzystwie Titusa, swego psa służbowego (jak się bowiem okazało, nasz kierowca z zawodu był strażnikiem więziennym). To dzięki Fabowi trafiliśmy do Wilna (co było szczęśliwym zbiegiem okoliczności, według pierwotnych założeń mieliśmy bowiem ominąć stolicę Litwy jako położoną zbyt na obrzeżu), a właściwie w okolice Wilna, gdyż jego couchsurfingowy host miał tam farmę. Była to ciekawa podróż – Fab na wstępie z żalem przyjął wiadomość, że żadne z nas nie mówi po francusku, i uprzedził, że jego angielski nie jest zbyt dobry, gdyż uczy się go na własną rękę, jednak przez całą drogę usta mu się nie zamykały i opowiedział nam mnóstwo interesujących rzeczy, o których też napiszę później.

Do samego Wilna dotarliśmy następnego dnia rano, po nocy spędzonej pod namiotem w przydrożnym lasku. Nasz kierowca wyrzucił nas na skraju miasta, radząc dojechać do centrum trolejbusem. Nie wziął jednak pod uwagę, że nie mieliśmy przy sobie żadnych litewskich pieniędzy, a na obrzeżach miasta nie ma kantorów... Ruszyliśmy więc w kierunku centrum, usiłując złapać kolejnego stopa, ponieważ jednak słabo szło nam „na kciuka”, wstąpiliśmy do pobliskiego magazynu, żeby spytać o kawałek kartonu. I był to świetny pomysł, jeden z pracowników oświadczył bowiem, że wybiera się właśnie do centrum i może nas zawieźć.

Wilno niespecjalnie nam się podobało, o wszystkich miastach które było nam dane zwiedzić napiszę jednak również w osobnym poście. Późnym popołudniem, po całym dniu włóczenia się po stolicy, zaczęliśmy stopować na drodze wyjazdowej i zlitował się nad nami pewien Rosjanin, jadący do Poniewieża. Tej nocy z kolei rozbiliśmy namiot na zielonej wysepce między dwiema odnogami autostrady, towarzyszyli nam zaś Lili i Richard, niemiecko-nowozelandzki podróżniczy duet, który po trzech godzinach stopowania w pobliżu postanowił się poddać i idąc w nasze ślady rozbić namiot, zjeść coś i się przespać.

Adaži i „może ktoś do Tallina?”. To chyba dopiero pierwsza godzina...
Następnego ranka nasi towarzysze oznajmili nam, że wybierają się na śniadanie i spróbują coś złapać po drugiej stronie miasta, dzięki czemu mogliśmy od razu zacząć stopować. Stosunkowo szybko – częściowo pewnie dzięki polskiej fladze, niezwykle przydatnej zagranicą – złapaliśmy polskiego kierowcę TIRa zmierzającego prosto do Rygi, czyli dokładnie tam gdzie się wybieraliśmy. Tej nocy, po kilku godzinach zwiedzania stolicy Łotwy w świetle dnia oraz kolejnych kilku podziwiania jej wieczornego oblicza, spaliśmy wyjątkowo w łóżku – był to jedyny przypadek w czasie całej podróży, gdy udało nam się znaleźć nocleg przez couchsurfing. Nasza hościna mieszkała w Adaži, miejscowości niedaleko Rygi, razem z mamą i chłopakiem. Wieczór spędziliśmy pijąc wino, jedząc ciastka uparcie nazywane przez Wypcałka „pig ears” i oglądając transmisję z Olimpiady (Nadja i jej chłopak patrzyli na sportowe zmagania z zachwytem nowicjuszy w temacie; nie wiem jak to możliwe, ale nie wiedzieli zupełnie nic o zasadach siatkówki).

Nazajutrz, uraczeni zaserwowanym na śniadanie makaronem, stanęliśmy przy drodze z dużą dozą optymizmu, miejsce to miało być bowiem bardzo dobre do stopowania. Może nie dla nas, tym razem bowiem pobiliśmy nasz rekord oczekiwania na samochód – bite trzy godziny, nie licząc małych przerw na zjedzenie czegoś lub rozpaczanie nad swym losem. Im dłużej jednak się czeka, tym lepsze okazje się trafiają, i zgodnie z tym zatrzymało się dla nas w końcu lśniące BMW, które zawiozło nas nie tylko do Tallina, dokąd zmierzaliśmy, ale i po drodze do uroczej nadmorskiej miejscowości Haapsalu, gdzie spędziliśmy noc. Naszymi kierowcami była bowiem łotewska para, która wybierała się się na weekendową wycieczkę do Estonii, i która była tak miła, że zaproponowała nam zahaczenie o Haapsalu, a następnego dnia dalszą podróż do Tallina.

Nad brzegiem morza, w drodze do Tallina. Ja, nasi kierowcy i pani Mała Mi.
Sześć dni wyprawy – i oto Tallin, z którego prom miał nas unieść ku naszej wyczekiwanej Finlandii! Wypłynęliśmy o nieludzkiej porze (i jedynej dostępnej dla entuzjastów niskobudżetowych wycieczek) w niedzielę rano. Ale o naszych fińskich doświadczeniach to już nie tu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz