wtorek, 19 marca 2013

Fińska gościnność

Muzykanci przed dworcem w Helsinkach
Na fińskiej ziemi powitał nas Hiszpan. Miał koło sześćdziesiątki, siwą brodę, na sobie koszulkę z Ojca Chrzestnego a pod pachą pustą ramę od obrazu. Podszedł do nas, gdy staliśmy bezradnie na ulicy z mapą. Po angielsku nie był w stanie powiedzieć ani słowa, ale tak gorliwie mimo naszych skonsternowanych min tłumaczył nam drogę w swoim rodzimym języku, że aż mnie to wzruszyło.

Trafiliśmy, gdzie mieliśmy trafić, włóczyliśmy się przez cały dzień ulicami wielkomiejskich (choć wielkości zaledwie polskiego Poznania) Helsinek, a wieczorem zawitaliśmy do jedynego w mieście kościoła katolickiego oraz na koncert organowy. Zmęczeni wrażeniami dnia zmierzaliśmy do upatrzonego wcześniej na mapie wielkiego parku, by w jakimś ukrytym przed spojrzeniami wścibskich zakątku rozbić swój namiot. W połowie drogi, gdy przechodziliśmy przez jedno z osiedli mieszkalnych, oczy nasze ujrzały niezwykle kuszący widok – trawiasty zakątek z dwóch stron zacieniony wysokim, gęstym żywopłotem. Teren odrobinę pochyły, ale poza tym miejsce było idealne, a okolica spokojna, nie licząc małej grupki młodzieży na pobliskiej ławce. Postanowiliśmy więc odpuścić sobie park i zatrzymać się tu.

Nie pozostaliśmy niezauważeni. I kiedy pobliska plenerowa impreza spuchła do rozmiarów około dwudziestu osób, a promile zaczęły buzować we krwi, młodym zachciało się psikusów. Całe szczęście, że stelaż wytrzymał ciężar cielska jednego z nich, który postanowił wypróbować go w roli trampoliny. Zasmuceni zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy w kierunku upatrzonego wcześniej parku. Była pierwsza w nocy, chłodno.

Drugą noc w Helsinkach spędziliśmy na wyspie ze skansenem, miejscu pięknym i raczej odludnym. Ale tego właśnie potrzebowaliśmy, by dojść do siebie po tym przykrym doświadczeniu. Dobre imię Finów odbudował kierowca, który wywiózł nas ze stolicy – w Turku pomógł nam załatwić sprawę z ładowarką do aparatu, podrzucił nas pod sam zamek (dawną siedzibę królów) i zostawił nawet swój telefon na wypadek problemów. Ciepło wspominam też tę grupkę młodzieży, z którą piliśmy sangrię i słuchaliśmy muzyki na wzgórzu ponad roziskrzonym miastem, pod samymi oknami holenderskiej ambasady. Jeden z nich był fanem Kerouaca. Chciał żyć jak on, wciąż przed siebie, ciągle on the road. Inny proponował nam nocleg, a gdy podziękowaliśmy, bojąc się poślizgu w naszej podróży, zasugerował rozbicie się po drugiej stronie wzgórza, ponoć spokojniejszej. Usnęliśmy szybko, ukołysani endorfinami.

Pani, która wywiozła nas z Turku, była kolejnym cudownym potwierdzeniem, że Finowie to jednak naród o gołębim sercu. Pucołowata, rumiana i słodka jak miód, zaprosiła nas na obiad. Wciąż jednak w obawie przed opóźnieniami, bardzo serdecznie podziękowaliśmy. Kolejna pomocna dusza, która nas zabrała – również kobieta! – zawiozła nas na farmę swoich rodziców, by poczęstować świeżymi malinami. Rodzice nie mówili po angielsku, choć mama przywitała nas swojskim „Hello”, co skwitowane zostało złośliwym rechotem jej męża. Ponoć podstaw nauczyła się, oglądając Modę na sukces :)

Fińska prowincja
Do Tampere dowiozła nas parka – blondyn o niewinnej twarzyczce dziecka w typie skandynawskiego metalowca i jego rozszczebiotana dziewczyna Sofie. Droga upłynęła nam na odpowiadaniu na jej niezliczoną ilość pytań, co było bardzo urocze.

Rodzinny pan, dzięki któremu dostaliśmy się prawie pod samo koło podbiegunowe, był zdziwiony tym że fińscy kierowcy niechętnie zabierają autostopowiczów. Uraczył nas torbą lukrecjowych cukierków i opowieściami o swojej licznej, muzykalnej rodzinie i o życiu w Laponii, gdzie ponoć wszyscy są dla siebie mili, a drzwi do domów stoją otworem, bo nikomu nie przychodzi do głowy kraść. Starsza pani i pan, którzy podrzucili nas już do samego Rovaniemi, nie uraczyli nas opowieściami, bo nie mówili po angielsku, za to pan uprzyjemnił nam podróż puszczając z kaset stare nagrania i śpiewając co sił w płucach.

Camper starszej pary, z którą śpiewająco dotarliśmy do Rovaniemi
Cel osiągnięty, Wioska św. Mikołaja zwiedzona, sam święty poznany osobiście. Pora więc wracać. Po błyskawicznej drodze z powrotem ostatnie słodkie doświadczenie z Finami zostawiło nam zdecydowanie dobre o nich wspomnienia, mimo niezbyt dobrego początku. Przez fińsko-kongijskie małżeństwo poczęstowani zostaliśmy obiadem i możliwością odwiedzenia tradycyjnego fińskiego domu. Po mieszkaniu biegały dwa mleczno-czekoladowe dzieciaczki... Wpisaliśmy się do pamiątkowego zeszytu i pożegnaliśmy się wśród pełnych wdzięczności uśmiechów.

Bombałke