niedziela, 30 września 2012

Finlandia - W drodze (5) - Rovaniemi i Wioska świętego Mikołaja

 Wkrótce po przybyciu znaleźliśmy przyjemne miejsce do rozłożenia się z naszą plenerową kuchnią, zanim jednak przyrządziliśmy jedzenie i zjedliśmy je, bardzo dała nam się we znaki lokalna fauna – małe żarłoczne muszki gryzące bardziej zawzięcie niż komary i pchające się wszędzie, oraz ślimaki, które w ciągu tych kilkudziesięciu minut szczelnie oblepiły śluzem moją karimatę :) Wszystko jednak zrekompensowała mi przygotowana przez Wypcałka kolacyjka, jak zwykle wyborna!

O zmierzchu, poszukując miejsca pod obozowisko, dostrzegliśmy z daleka jakieś większe skupisko namiotów. Uznaliśmy, że w kupie siła i dobrze byłoby się pod nich podczepić. Wypcałke zagadał więc grzecznie po angielsku, tłumacząc że jesteśmy z Polski, i skutkiem tego odpowiedź otrzymał już po polsku – okazało się, że mamy do czynienia z naszymi rodakami. A była to rowerowa wyprawa grupy Niniwa Team aż na Nordkapp! Wypcałke skręcał się z zazdrości (bo zresztą Nordkapp był pierwotnym celem naszej wycieczki) i najchętniej pewnie zabrałby się z nimi, ale bez roweru raczej był bez szans :)
Obozowisko z pierwszej nocy w Rovaniemi - niestety już po złożeniu namiotów przez naszych towarzyszy...
Kiedy wygrzebaliśmy się z namiotu, nasi towarzysze właśnie odjeżdżali. Pomachaliśmy im na pożegnanie i po ogarnięciu swojego obozu zabraliśmy się z kolei za łapanie stopa na koło podbiegunowe. To ledwie kilka kilometrów, więc zgodnie z przewidywaniami szybko udało nam się zatrzymać samochód.
Na koło podbiegunowe!
Nasz kierowca był tak miły, że zatrzymał się również po drodze, w miejscu gdzie znajdował się specjalny podziemny Park św. Mikołaja. Zapuściliśmy się w długi, ciemny korytarz prowadzący do holu i kas; tam jednak wycofaliśmy się, gdyż wstęp był niebagatelnie drogi. Przy okazji kierowca zrobił nam pamiątkowe zdjęcie na zewnątrz i uraczył nas ciekawostką – ponoć miejsce to przystosowane jest też do pełnienia roli schronu.
Santa Park (jak widać) i my (jak widać)
Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy po przybyciu do Wioski świętego Mikołaja, było oczywiście zrobienie sobie fotek przy wielkiej tablicy oznaczającej koło podbiegunowe. Później rozpoczęliśmy długą rundkę po miasteczku, które okazało się oczywiście wielką machiną do wyciskania pieniędzy z turystów. W centrum znajduje się duży pasaż handlowy, a w nim – dziesiątki sklepów pełnych błyszczących rozkosznych rupieci (w tym takie spożywcze cuda jak konserwa z renifera czy konserwa z niedźwiedzia – 38 euro za puszeczkę, bagatela). Wszędzie Mikołaje, aniołki i renifery, świąteczne kartki, kolędy płynące z głośników... Atmosfera była więc mocno świąteczna, nawet mimo panującego na zewnątrz upału. Dzień był słoneczny i temperatura przekraczała 20 stopni!
Koło podbiegunowe, błękit w tle i żar z nieba
Arctic Circle!
Sklepy, sklepiki...
Konserwa z niedźwiedzia i konserwa z renifera
Odwiedziliśmy także mikołajową pocztę, w której wybierać można spośród dziesiątek pięknych pocztówek, a następnie usiąść przy jednym z dużych drewnianych stołów w sali z kominkiem i skrobnąć kilka słów do najbliższych. Kartkę wrzucić można do jednej z dwóch skrzynek; jedna jest opróżniana standardowo, czyli codziennie, a jej zawartość – rozsyłana na bieżąco, natomiast druga to specjalna skrzynka na życzenia bożonarodzeniowe. Pocztówki są z niej wyciągane na kilka dni przed Świętami, tak aby dotarły do adresatów jako kartki świąteczne. Trzeba było jednak dokładnie przeczytać oznaczenia, aby zdać sobie z tego sprawę, i Wypcałke impulsywnie wrzucił swe słoneczne życzenia z upalnej Wioski świętego Mikołaja do skrzynki świątecznej.

Wnętrze mikołajowej poczty
Zwykła i specjalna świąteczna skrzynka pocztowa
Na poczcie wisiała także duża tablica z różnymi ciekawymi informacjami, z której dowiedzieliśmy się... A zresztą zobaczcie sami:

Polska w czołówce :)
Wreszcie – najważniejsze, czyli siedziba świętego Mikołaja! Aby porozmawiać z brzuchatym świętym, trzeba najpierw pokonać zawiły, mroczny korytarzyk, w którym zewsząd słychać pohukiwania sów, a pod stopami skrzypi sztuczny lód. Kolejny etap to spiralne schody wiodące dookoła ogromnego drewnianego wahadła, opisanego jako „mechanizm regulujący prędkość obrotu Ziemi”. Po drodze można podziwiać przedstawiające świętego Mikołaja rysunki od dzieci z całego świata oraz wybrane zdjęcia Mikołaja z jego gośćmi – ci najciekawsi to adekwatnie ucharakteryzowany zespół metalowy oraz grupka skośnookich biznesmenów w garniturkach :) Niestety obowiązywał tam zakaz robienia zdjęć, toteż zaintrygowani muszą wybrać się tam sami i zobaczyć na własne oczy.
Już tylko krok do świętego Mikołaja...
Sam Mikołaj jest naprawdę uroczy! Spytał nas na wstępie, skąd pochodzimy, a gdy odpowiedzieliśmy że z Polski, przywitał nas swojskim „Dzień dobry”. Następnie wypytał nas o naszą podróż i zaproponował, że jeśli stopowanie z powrotem do domu będzie nam szło kiepsko, podrzuci nas swoimi saniami w okolicach grudnia. Po rozmowie skrzaty-pomocnicy zrobili nam pamiątkowe zdjęcie, które jednak, jak należało się spodziewać, było dla nas zbyt drogie.

Po wrażeniach związanych z wizytą u Mikołaja zgłodnieliśmy, toteż w jednej z licznych restauracji w pasażu handlowym zamówiliśmy coś na obiad – Wypcałke zupę z renifera i karelski gulasz, a ja oryginalnie brzmiący kebab z renifera. Mięso renifera przypomina nieco wołowinę, nic specjalnego, bardzo jednak zależało nam, żeby go spróbować, i dopięliśmy swego :) Ogólnie rzecz biorąc obiad był bardzo smaczny, Wypcałke natomiast zakochał się w zaserwowanym do niego domowej roboty bezalkoholowym piwie o nazwie kotikalja, uznał że w wolnej chwili musi sobie sam coś podobnego uwarzyć.
Zupa z renifera (na pierwszym planie) i kebab z renifera (na drugim)
Wypcałek, gulasz karelski i kotikalja
Do pełni szczęścia brakowało nam jeszcze tylko widoku reniferów (żywych, nie na talerzu) i zaczęliśmy się snuć po wiosce w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie można je zobaczyć. W końcu znaleźliśmy, lecz za samo popatrzenie pan inkasował 5 euro, toteż podziękowaliśmy. I niestety nie nadarzyła nam się już druga okazja. Ponoć normalnie w Laponii rzeczywiście roi się od reniferów i są na tyle bezczelne, że wychodzą na drogę i ani myślą się ruszyć, jednak w tym ciepłym okresie, na który przypadła nasza podróż, na południu komary nie dają im żyć i wędrują bardziej na północ. Szansa więc zobaczenia dzikich osobników była bardzo niewielka.

Nieco rozczarowani, ale pokrzepieni widokiem świętego Mikołaja i wielką torbą pamiątek, ruszyliśmy z powrotem do Rovaniemi i ponieważ do zmroku było jeszcze sporo czasu, wybraliśmy się na rundkę po mieście. Stolica Laponii to maleństwo liczące zaledwie 60 tysięcy mieszkańców, ale prezentuje się bardzo ładnie i na każdym kroku natyka się w nim na różnie wykorzystane wizerunki renifera, który jest symbolem miasta.



Namiot rozbiliśmy w tym samym miejscu co dnia poprzedniego, i choć byliśmy dość dobrze schowani między krzakami, sen miałam niespokojny, przerywany pijackimi okrzykami jakiejś grupki w pobliżu. Po przykrych helsińskich doświadczeniach stres był większy. Szczęśliwie jednak nikt nie płatał nam tej nocy figli i dotrwaliśmy jakoś do dnia Wielkiego Odwrotu. Była nam już pora wracać...

Obozowisko - druga i ostatnia noc w Rovaniemi

czwartek, 20 września 2012

Finlandia - W drodze (4) - Tampere i droga do Rovaniemi

Choć odcinek z Turku do Tampere nie był szczególnie długi, obfitował w ciekawych ludzi i doświadczenia. Zaczęliśmy łapać stopa przy drodze wyjazdowej, ale pewien uroczy zezowaty staruszek poradził nam łamaną angielszczyzną (wspaniałe jest to, że w Finlandii dużo więcej ludzi niż w Polsce zna angielski) abyśmy podeszli kawałek dalej, gdzie będzie nam łatwiej kogoś zatrzymać. Poszliśmy za jego radą i choć tradycyjnie trochę to trwało, w końcu zlitowała się nad nami pewna pani. Była to pierwsza kobieta, która nas podwiozła w czasie całej wyprawy.
Może ktoś do Tampere?
Była pucołowata, rumiana i słodka jak miód, zaprosiła nas nawet do siebie na obiad, ale z bólem serca podziękowaliśmy, gdyż musieliśmy się spieszyć. Skończyło się więc na 40-kilometrowej podwózce, po której znów trafiliśmy na kobietę! Opowiedziała nam mnóstwo ciekawych rzeczy, okazało się między innymi że, podobnie jak wielu spośród zabierających nas kierowców, za młodu sama stopowała i obiecała sobie że kiedyś, kiedy już będzie sama mieć samochód, będzie podwoziła autostopowiczów. Wygląda na to, że była z niej niegdyś bardzo szalona osóbka – mówiła też o trasach koncertowych wspólnie ze swoim śpiewającym w zespole chłopakiem – a i teraz miewa ciekawe i odważne pomysły, jak choćby niedawna kolejowa wyprawa po Azji wraz z mężem i dwójką całkiem małych (młodsze miało bodajże rok) dzieci.

I tym razem spotkaliśmy się z wielką gościnnością – pani ta zawiozła nas po drodze na farmę swoich rodziców, aby poczęstować nas uprawianymi przez nich świeżymi malinami. Gdy tam przybyliśmy, starszy pan jeździł po pobliskim poletku małym traktorkiem (który nie wiedzieć czemu ogromnie spodobał się Wypcałkowi, na tyle że zaplanował sobie sprawić takie cudo na starość) i wkrótce podszedł do nas, ale ponieważ nie znał angielskiego, konwersacja ograniczyła się do kilku zdań wyczytanych przez Wypcałka w rozmówkach polsko-fińskich. Mama podwożącej nas pani natomiast przywitała nas swojskim „Hello”, który jednak skwitowany został przez jej męża głośnym rechotem i wkrótce okazało się, że to jeden z kilku anglojęzycznych zwrotów których starsza pani nauczyła się namiętnie oglądając Modę na sukces :)
Domek rodziców pani, która nas podwiozła
Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach wysiedliśmy z auta, wyposażeni na drogę w kubeczek niedojedzonych malin i wiele ciepłych słów, i stanęliśmy pośród pól, po raz kolejny usiłując złapać stopa. Dookoła było jednak tak pięknie – otwarta przestrzeń, wielkie niebieskie niebo nad nami, gdzieniegdzie na horyzoncie las i jakaś sielska farma – a słońce przyświecało tak zachęcająco, że wcale nam się nie dłużyło.
Widoczek z fińskiej prowincji
Naszymi następnymi kierowcami była sympatyczna para, która zmierzała właśnie do Tampere na oględziny mieszkania, planowali bowiem przeprowadzić się tam z Turku. Kobieta, jeśli dobrze pamiętam, miała na imię Sophie i była wesołą gadułą zadającą mnóstwo pytań (mój ulubiony typ człowieka), jej mąż (?) natomiast wyglądał jak moje standardowe wyobrażenie fińskiego metalowca, choć metalowcem nie był – długie blond włosy i niewinna, trochę dziewczęca twarzyczka. Z wielkim zaciekawieniem wysłuchali opowieści Wypcałka o sahti (o którym, rzecz jasna, podobnie jak wszyscy nasi fińscy rozmówcy, nigdy wcześniej nie słyszeli) i stwierdzili, że skoro zamierzamy zaraz po przyjeździe popędzić do sklepu po odbiór tego boskiego nektaru, to pójdą nawet z nami, by sprawdzić jak to cudo wygląda. I tak się też stało, zawieźli nas dokładnie w to miejsce, w którym czekała na nas butelka legendarnego sahti (kierując się wskazówkami które poprzedniego dnia miła ekspedientka zanotowała Wypcałkowi na karteczce) i byli świadkami triumfalnego odbioru rarytasu, który okazał się być czerwonawym płynem w plastikowej butelce, w jakiej serwują u nas w Polsce najpodlejsze sikacze. Oprawa zupełnie niegodna piwa za 10 euro.
Wypcałek ze swoją ambrozją
W Tampere nie zabawiliśmy długo, chcieliśmy bowiem tego samego dnia ruszyć dalej. Przespacerowaliśmy się więc tylko przez centrum (w którym uwagę zwracają stare manufaktury przerobione dziś na elementy dekoracyjne – Tampere to stare miasto przemysłowe), obejrzeliśmy secesyjny kościół o niesamowitym i bardzo niepokojącym wystroju, w którym dominowały motywy apokaliptyczne (próbka na zdjęciach) i znów przystąpiliśmy do łapania stopa.
Tampere
Secesyjna katedra z zewnątrz...
...i od wewnątrz



Szło kiepsko, ale jak zwykle w takich sytuacjach trafiła nam się świetna okazja – nasz kierowca zgodził się podwieźć nas prawie 500 kilometrów na północ! Gdy dotarliśmy, było już około jedenastej i kompletnie ciemno, więc nie krępując się specjalnie rozbiliśmy namiot zaraz przy drodze, na której o tej porze nie było żywego ducha. Byliśmy głodni, więc Wypcałke przystąpił do przyrządzania zakupionej przez nas – zgodnie z sugestią naszego kierowcy do Turku – kiełbasy mustamakkara, zakupionej w Tampere. Okazała się ona niczym innym, jak odmianą naszej polskiej kaszanki. Po tak pełnym wrażeń dniu smakowała jednak wybornie. Na deser degustowaliśmy zdobyte z takim trudem sahti i Wypcałke niemal natychmiast się nim ululał, piwo bowiem okazało się nadzwyczaj mocne.
Mustamakkara i kucharzenie o północy na środku drogi
Rankiem, po złożeniu obozowiska i zabawie z wielkim rudym kotem, który zaczął się do nas łasić, ruszyliśmy na pobliską stację benzynową. Umyliśmy się tam i na trawniku przed stacją zjedliśmy śniadanie. Byliśmy dużo bardziej odprężeni niż poprzedniego dnia i nie spieszyło nam się, ponieważ dzięki tak długiej ostatniej podwózce nasz cel stał się zdecydowanie bardziej osiągalny.
Rude kocisko
Kiedy jednak stanęliśmy wreszcie przy drodze, nasza cierpliwość została wystawiona na poważną próbę. Nie licząc pewnego Rosjanina, który najwyraźniej nie zrozumiał że jesteśmy autostopowiczami, przez półtorej godziny nie zatrzymało się nic. Po krótkiej przerwie jednak zabrał nas pan w średnim wieku, który bardzo zdziwił się na wieść, że czekaliśmy tak długo – nie miał pojęcia, czemu ludzie nie chcą się zatrzymywać. Podwiózł nas do miejsca oddalonego od Rovaniemi już tylko o 90 kilometrów, a w czasie podróży również uraczył nas wieloma ciekawymi opowieściami (oraz torebką lukrecjowych cukierków – i tu ciekawostka, Finowie są zwariowani na punkcie lukrecji, w każdym sklepie jest jej mnóstwo pod różnymi postaciami). Okazało się, że sam mieszka za kołem podbiegunowym i mógł nam powiedzieć co nieco o tych przygnębiających zimowych dniach, niemal zupełnie pozbawionych słońca. On sam nawet sobie to cenił, lubił bowiem przesiadywanie w domowym zaciszu w takie ponure dni, ale przyznawał, że przybysze zwykle nie wytrzymują tego psychicznie. Opowiadał też o Laponii, o tym że kocha tam mieszkać, ludzie bowiem są tam tak przyjaźni, pomocni i ufni jak nigdzie, i o swojej rodzinie – o tym, że ma czterech synów, że wszyscy grają na jakimś instrumencie, razem tworzą więc prawdziwą orkiestrę, oraz o ich niedawnych wspólnych wakacjach we Włoszech, na które zaproszone zostały też dziewczyny jego synów. Zrobił na mnie wrażenie bardzo ciepłego, rodzinnego człowieka.
Rożek lukrecjowy
Laponia
Do Rovaniemi dowiozła nas starsza parka, jadąca camperem. Nie od razu się zrozumieliśmy, bowiem nie mówili oni po angielsku, jednak w końcu zostaliśmy wygodnie usadzeni z tyłu i przez następną godzinkę podróżowaliśmy, słuchając nagrań z płyt puszczanych przez starszego pana, okraszonych jego namiętnym śpiewem :) Niesamowicie pozytywni ludzie! Nadłożyli specjalnie dla nas trochę drogi, by dowieźć nas do upragnionego celu.
Camper, który przywiózł nas do Rovaniemi
I oto znaleźliśmy się w największym mieście Laponii, zaledwie kilka kilometrów od koła podbiegunowego i siedziby świętego Mikołaja! Co nas tam spotkało, opowiem jednak już w kolejnym odcinku.

Finlandia - W drodze (3) - Turku

Turku jest najstarszym fińskim miastem i dawną stolicą, choć daleko mu do wielkich światowych metropolii – liczba jego mieszkańców nie sięga nawet dwustu tysięcy! Jest więc niewielkie, niezbyt zatłoczone, spokojne i bardzo urokliwe. Z wszystkich odwiedzonych przez nas miast w Finlandii podobało mi się zdecydowanie najbardziej.

Kierowca, który nas tam dowiózł, był jednym z tych pomocnych i bezinteresownych ludzi, dzięki którym świat wydaje się lepszy. Bez mrugnięcia okiem zawiózł nas pod informację turystyczną, gdy oznajmiliśmy że zamierzamy tam poprosić o podładowanie naszej baterii od aparatu, wszedł z nami do środka i pomógł wszystko załatwić, a później podrzucił nas pod sam zamek – jako najbardziej godzien uwagi zabytek w Turku – i zostawił jeszcze swój numer telefonu na wypadek ewentualnych problemów. Podzielił się z nami również swoimi preferencjami co do tradycyjnej fińskiej kuchni, wspominając między innymi ciemną kiełbasę o nazwie mustamakkara oraz karelski gulasz i karelskie ciastka. Mieliśmy okazję wszystkich tych frykasów spróbować, ale będzie jeszcze o tym mowa (jeśli dobrze pójdzie, spłodzę również osobny post na temat nowych smaków jakie poznaliśmy dzięki naszej podróży).

Zamek nie był zbyt imponujący – jak to skomentował Wypcałke „Wawel to to nie jest”. Przynajmniej z zewnątrz, bowiem wnętrza nie zwiedziliśmy, dotarliśmy jedynie na dziedziniec. Tam wstąpiliśmy do sklepiku z pamiątkami, gdzie Wypcałke upolował wspaniałego pinsa w kształcie flagi Finlandii na swoją studencką czapkę, ja natomiast nabyłam pocztówkę z pięknym zimowym widoczkiem zamku.

Zamek w Turku...

...i jego dziedziniec.
Stamtąd przespacerowaliśmy się wzdłuż wybrzeża do centrum i po drodze zauważyliśmy coś, co moim zdaniem w dużej mierze tworzyło urok tego miasta – rozkoszne metalowe figurki (te na które akurat się natknęliśmy były w kształcie smoka, płetwonurka oraz jeden niezidentyfikowany) przyczajone na murach i słupkach. Tak małe, że zwiedzając w pośpiechu z pewnością byśmy je przeoczyli. Ale cóż to była za radość wytropić później którąś z nich!
Mały smok...

...i płetwonurek z zadumą przyglądający się ogonowi czmychającej do wody ryby :)
W centrum Turku Wypcałke kontynuował poszukiwania legendarnego napoju, o którym wyczytał wcześniej gdzieś w internecie, czegoś w rodzaju domowej roboty piwa, noszącego nazwę sahti. Ponoć tradycyjny fiński specjał, ale tak fiński, że żaden z napotkanych Finów nie miał pojęcia o czym mowa :) Mimo tych utrudnień Wypcałek z uporem maniaka wypytywał we wszystkich mijanych monopolach i pubach o ów smakołyk (co nie zawsze odbywało się bezproblemowo; podrzucone mu przeze mnie skojarzenie trudnej do zapamiętania nazwy z miastem Lahti okazało się na tyle dobre, że zdarzyło mu się spytać zdębiałego barmana czy dostanie u niego lahti), i opłaciło się – w Turku co prawda również nigdzie tej upragnionej ambrozji nie uświadczyliśmy, jednak ekspedientka z jednego ze sklepów sieci Alko była tak miła, że sprawdziła w systemie gdzie najbliżej moglibyśmy ten specjał zdobyć i jeszcze do tego zadzwoniła i zrobiła Wypcałkowi rezerwację na telefon, okazało się bowiem że w sklepie w Tampere gdzie mieliśmy być nazajutrz mają na składzie jedynie trzy butelki.

Turku, o tym trzeba wspomnieć, ma wspaniałą publiczną bibliotekę na którą natknęliśmy się właściwie przypadkiem. Jest tak doskonale przystosowana, urządzona tak elegancko i ze smakiem, że aż chce się usiąść i pogrążyć się w lekturze (mam nadzieję, że to nie tylko moje subiektywne wrażenie). Nieco więcej na ten temat (oraz zdjęcia) – tutaj. Również podczas pobytu w tym mieście nabyliśmy dwa egzemplarze książek w języku fińskim. Jedna to Tatuś Muminka i morze autorstwa rzecz jasna Tove Jansson, druga zaś – Pani Dalloway jednej z moich ulubionych pisarek, Virginii Woolf. Z polskich pisarzy przetłumaczonych na fiński natomiast znaleźliśmy m.in. Ryszarda Kapuścińskiego i Hannę Krall.

Pierwsza od prawej to książka fińskiego laureata Nagrody Nobla, nie wiedzieć czemu słabo znanego nawet rodowitym Finom...

Chcieliśmy też zajrzeć tego dnia do położonego na wzgórzu skansenu. Było już jednak, podobnie jak podczas naszej wizyty w skansenie w Helsinkach, zbyt późno i budynki można było pooglądać jedynie z zewnątrz. Gdy później odpoczywaliśmy w pobliskim parku, podeszło do nas dwóch młodych chłopaków – wyglądali nie do końca przytomnie :) – i spytali, czy nie chcielibyśmy dołączyć do małej imprezy na świeżym powietrzu, na szczycie wzgórza, na jaką właśnie zmierzają. Propozycja była ciekawa, więc powiedzieliśmy że wybierzemy się jeszcze na dół do katedry, a później być może skorzystamy z zaproszenia.

I tak się też stało, po oględzinach (nie wchodziliśmy do środka, gdyż trwał właśnie jakiś koncert) katedry oraz zakupach w szczęśliwie napotkanym Lidlu (wspaniałe croissanty za niecałe pół euro!) wróciliśmy na górę i dotarliśmy na wskazane miejsce. Okazało się, że budynek pod którym imprezują nasi nowi przyjaciele to byłe obserwatorium astronomiczne, a obecna ambasada holenderska :) Na pytanie czy nie mają z tego tytułu jakichś problemów odpowiedzieli że jeszcze nigdy nikt im nic nie powiedział, a to ich stała miejscówka. Było bardzo przyjemnie, zostaliśmy napojeni sangrią i wypytani dokładnie o naszą podróż, w tle mając cudowny widok wieczornego Turku. W zupełności zrekompensowało nam to niemiłą przygodę w Helsinkach. A jeden z naszych towarzyszy, ten który podszedł do nas już w parku, okazał się do tego czytającym i wielbiącym bezgranicznie Jacka Kerouaca, którego Włóczęgów Dharmy podczytywaliśmy sobie akurat umilając chwile oczekiwania na stopa. Po szczegóły odsyłam znów do siebie.

Dostaliśmy nawet propozycję noclegu, jednak ponieważ musielibyśmy poczekać jeszcze dwie lub trzy godziny, a chcieliśmy nazajutrz wstać wcześnie i ruszyć do Tampere – gonił nas czas i baliśmy się, że biorąc pod uwagę trudności ze złapaniem stopa na mało ruchliwych drogach w głębi Finlandii możemy nie wyrobić się w ciągu zaplanowanych trzech tygodni z dotarciem do celu podróży, Rovaniemi, i z powrotem – podziękowaliśmy i rozbiliśmy namiot po drugiej stronie wzgórza, która zgodnie z sugestią miłego nadpobudliwego chłopaczka z dreadami który proponował nam nocleg, miała być spokojniejsza. Mimo niepokojących okrzyków młodzieży na końcu alejki usnęliśmy szybko ukołysani endorfinami po tak miłym międzyludzkim doświadczeniu, i przespaliśmy bez niespodzianek całą noc.

Na koniec ja z wielką stokrotką. Kocha, nie kocha?

sobota, 15 września 2012

Finlandia - W drodze (2) - Helsinki!

Do wybrzeży Finlandii przybiliśmy płynąc cudowną, ogromną, lśniącą maszyną – promem Superstar. Na początku podróży z entuzjazmem małych dzieci skakaliśmy na górnym pokładzie od barierki do barierki, później spoczęliśmy sobie przy jednym ze stolików i zjedliśmy królewskie śniadanie w postaci kanapek z pasztetem, aż w końcu, nieco zmarznięci, zeszliśmy na dół i z braku miejsc siedzących na ogólnodostępnej sali rozłożyliśmy się ze swoimi plecakami na podłodze w korytarzu. Tam też szczęśliwie znaleźliśmy kontakt, mogliśmy więc podładować baterię od aparatu, zmęczonego naszym żywiołowym pstrykaniem na górnym pokładzie. I tam, niewyspani po wczesnej pobudce, zdrzemnęliśmy się odrobinę. Gdy się przebudziliśmy, sunęliśmy już pomiędzy fińskimi wysepkami i lada chwila mieliśmy być na miejscu.
Słoneczny Wypcałke na promie z portem i burzowymi chmurami w tle. Niczym gromowładny Thor!
Po wyjściu z portu byliśmy trochę zagubieni, i gdy tak staliśmy bezradnie na ulicy z mapą, podszedł do nas pewien pan. Planuję stworzyć osobny post – galerię ciekawych postaci spotkanych podczas podróży, w której powinno się z pewnością dla tego pana znaleźć miejsce, jednak ponieważ była to znajomość zaledwie dwuminutowa i właściwie nie zamieniliśmy ze sobą żadnego zrozumiałego dla obu stron słowa, opiszę go już tu. Był to pan w starszym wieku, koło sześćdziesiątki, latynos w koszulce z Ojca Chrzestnego i z dużą, pustą ramą na obraz pod pachą. Podszedł do nas bezinteresownie i widać, że bardzo chciał nam pomóc, ale niestety nie rozumieliśmy po hiszpańsku (ileż zaległości językowych do nadrobienia!)... W końcu, głównie na migi, wymachując żywiołowo swoją ramą, przekazał nam dokąd mamy iść, uśmiechnął się i odszedł.
Wypcałke zjada wielką poziomkę w Helsinkach. Na zdjęciu tego nie widać, ale na tym poletku rosły prawdziwe poziomki!
Tak rozpoczęło się nasze zwiedzanie Helsinek. Miasto podobało nam się, a przynajmniej mnie, średnio – nie jest duże na tle światowych czy choćby europejskich stolic, ale za to, mam wrażenie, klimatem bardzo wielkomiejskie, nastawione na robienie wrażenia. W dodatku nasze pierwsze doświadczenia z helsińczykami nie były zbyt pozytywne. Po całym dniu zwiedzania, mszy w jedynym w Helsinkach (i jednym z zaledwie kilku w całej Finlandii!) kościele katolickim – rozkoszna mała wspólnota, w której każdy trwa z przekonania, a nie z przyzwyczajenia i „dlatego że wszyscy” – i koncercie organowym w katedrze, który Wypcałka trochę rozczarował, a mnie całkowicie uśpił, ruszyliśmy ku upatrzonemu wcześniej na miejsce noclegu parkowi nad samym morzem. Po drodze jednak trafiliśmy na zaciszny zaułek, ocieniony z dwóch stron wysokimi krzakami, zmieniliśmy więc plan i postanowiliśmy zostać tam. W pobliżu co prawda mała grupka młodzieży siedziała na ławce i coś popijała, uznaliśmy jednak, że kiedy zrobi się późno, rozejdą się. Wkrótce wyszło na jaw, jak bardzo byliśmy błędzie – nie tylko nie rozeszli się, ale grupa urosła do jakichś dwudziestu osób i wszystkim było coraz weselej. Usiłując nie zwracać na to uwagi, położyliśmy się spać, ale ledwie to zrobiliśmy, w pobliżu namiotu zaszeleściły czyjeś kroki, a po chwili ciężki kształt zwalił się na nasz namiot, odbił się od stelaża i uciekł w ciemność przy akompaniamencie nieprzytomnego śmiechu. Bogu dzięki stelaż wytrzymał, ale nie chcieliśmy ryzykować ponownej niespodzianki, szybko zwinęliśmy więc obóz i ruszyliśmy w kierunku naszego pierwotnie zamierzonego miejsca noclegu. Trochę smutni, a przynajmniej mnie było bardzo smutno, choć wątpię, czy tamci figlarze zdawali sobie w ogóle sprawę, że mogli nam sprawić duży kłopot.
Urocza parka przed dworcem w Helsinkach
Reszta nocy upłynęła spokojnie. Zaplanowaliśmy sobie spędzić jeszcze jeden dzień w Helsinkach i odwiedzić bardziej zielone zakątki miasta, na północ od starówki – cmentarz Hietaniemi, park Sibelliusa i wysepkę ze skansenem Seuraasari. Cmentarz jest ogromny, pięknie położony, nad samym brzegiem morza, i pełen zmurszałych nagrobków i chylących się ku ziemi, zardzewiałych ławek. Niesamowity klimat. Poza tym pochowanych jest na nim cały szereg znanych fińskich osobowości. Uwieczniliśmy naszą wizytę tam, robiąc sobie zdjęcia przy grobie Tove Jansson, znanej oczywiście z powołania do życia Muminków (na temat literackich motywów naszej podróży można poczytać też tutaj).

Zmierzając już ku wyjściu z cmentarza napotkaliśmy na alejce śliczną, rozbestwioną wiewiórkę. Natychmiast postanowiłam ją nakarmić kawałkiem jednego z naszych hipsterskich zbożowych batoników. Porwała go bez zastanowienia prosto z mojej ręki, zjadła łapczywie i zaraz przyszła po więcej. W końcu nawet Wypcałek się przekonał i poczęstował ją, choć wcześniej trzymał się z daleka, roztaczając wizje wścieklizny, jaką na pewno ta mała krwiożercza bestia go zarazi, i zastrzyków w tyłek których bał się przez całe dzieciństwo. Oczywiście wkrótce uznał naszą rudą przyjaciółkę za swoisty cud i nie chciał mi za nic wierzyć, że takie rzeczy to akurat nic niezwykłego i w krakowskim parku Jordana wiewiórki też jedzą ludziom z ręki. Zdjęć zwierzątka niestety nie mamy, gdyż dosłownie chwilę wcześniej padła nam bateria od aparatu i okazja, żeby ją naładować, nadarzyła się dopiero następnego dnia w Turku.
Rzeźba w parku Sibelliusa
Jeśli chodzi o park Sibelliusa, największą atrakcją tam jest stojąca w centrum rzeźba – ogromna konstrukcja z dziesiątek metalowych rurek, stanowiąca rodzaj hołdu dla sławnego kompozytora, którego imieniem nazwany został park. Ponieważ dzień był piękny, spędziliśmy w parku jakieś pół godzinki, wylegując się na trawie. Następnie trafiliśmy na wysepkę Seuraasari, na którą wiedzie drewniany biały mostek. Naprawdę wspaniałe miejsce! Zielone, spokojne, z widokiem na zatokę, w sam raz na piknik czy posiadówę z książką. Tak nam się spodobało, że gdy po spacerku po skansenie natrafiliśmy na słoneczną polankę, postanowiliśmy zostać tam na noc. Przyjemnie było zasypiać i budzić się z widokiem na morze :)
Obozowisko na wysepce Seuraasari z widokiem na morze
Dalszy ciąg historii to wizyta w Turku, dawnej stolicy Finlandii, zostawmy jednak coś na kolejny post.

wtorek, 11 września 2012

Finlandia - W drodze (1) - Litwa, Łotwa, Estonia

Dla Wypcałka autostop nie był nowością – przemierzył wcześniej w ten sposób część Skandynawii, kawałeczek Belgii i Gruzję wraz z wszystkim co po drodze – dla mnie jednak nasza fińska wycieczka była pierwszą poważną okazją, by spróbować tego sposobu podróżowania. Mały stres oczywiście był, choć ja, jak to ja, bardziej niż wizji wywożących głęboko w las i duszących paskiem od spodni, a później ćwiartujących i zakopujących zwłoki psychopatów bałam się konieczności odbycia z potencjalnymi psychopatami grzecznościowej konwersacji. Szczęśliwie, mimo że rzecz jasna nikogo nie olśniłam swą elokwentną wymową, udało mi się nawet od czasu do czasu coś wtrącić. A psychopaci akurat najwyraźniej wypatrywali ofiar na innych drogach.

W różnych krajach rzecz jasna ze stopowaniem bywa różnie. Jak się miałam wkrótce przekonać, w Polsce jest to naprawdę bardzo proste – praktycznie nie czeka się dłużej niż pół godziny, a i zdarzało się, że ktoś sam z siebie zaczepił nas i spytał, dokąd chcemy się dostać. Ponieważ jednak nasz nadwiślański kraik jest wyjątkowo gęsto zabudowany i z miasteczka do miasteczka jest zwykle rzut beretem, zaś Polacy bardzo chcą pomóc, nawet jeśli to kwestia tylko kilku kilometrów, zwykle bywają to podwózki na krótkie dystanse. Miało to oczywiście swój urok, gdyż w jeden dzień trafiało nam się w ten sposób pięciu-sześciu kierowców, każdy natomiast to inna historia i świeża porcyjka ciekawych anegdot. O najciekawszych z nich napiszę na pewno w osobnym poście.

Zieleniec. Może ktoś do Kowna?
W pierwszy dzień dotarliśmy do okolic Mińska Mazowieckiego. W dogodnym miejscu rozbiliśmy namiot i poszliśmy spać, złośliwa aura akurat w tę pierwszą noc zgotowała nam jednak wielką burzę z piorunami. Nie sposób było się nie obudzić, gdy deszcz przeraźliwie bębnił w tropik i co chwila wnętrze namiotu rozjaśniało się od błyskawic, jednak poczciwy namiocik spisał się na medal i do środka nie dostała się ani jedna kropla. I choć rzecz jasna miałam stracha, wracam teraz do tego wspomnienia z lekką ekscytacją i chętnie przeżyłabym coś podobnego raz jeszcze.

Granicę polsko-litewską przekroczyliśmy wraz z Belgiem, Fabem, który jako turysta przemierzał kraje bałtyckie w towarzystwie Titusa, swego psa służbowego (jak się bowiem okazało, nasz kierowca z zawodu był strażnikiem więziennym). To dzięki Fabowi trafiliśmy do Wilna (co było szczęśliwym zbiegiem okoliczności, według pierwotnych założeń mieliśmy bowiem ominąć stolicę Litwy jako położoną zbyt na obrzeżu), a właściwie w okolice Wilna, gdyż jego couchsurfingowy host miał tam farmę. Była to ciekawa podróż – Fab na wstępie z żalem przyjął wiadomość, że żadne z nas nie mówi po francusku, i uprzedził, że jego angielski nie jest zbyt dobry, gdyż uczy się go na własną rękę, jednak przez całą drogę usta mu się nie zamykały i opowiedział nam mnóstwo interesujących rzeczy, o których też napiszę później.

Do samego Wilna dotarliśmy następnego dnia rano, po nocy spędzonej pod namiotem w przydrożnym lasku. Nasz kierowca wyrzucił nas na skraju miasta, radząc dojechać do centrum trolejbusem. Nie wziął jednak pod uwagę, że nie mieliśmy przy sobie żadnych litewskich pieniędzy, a na obrzeżach miasta nie ma kantorów... Ruszyliśmy więc w kierunku centrum, usiłując złapać kolejnego stopa, ponieważ jednak słabo szło nam „na kciuka”, wstąpiliśmy do pobliskiego magazynu, żeby spytać o kawałek kartonu. I był to świetny pomysł, jeden z pracowników oświadczył bowiem, że wybiera się właśnie do centrum i może nas zawieźć.

Wilno niespecjalnie nam się podobało, o wszystkich miastach które było nam dane zwiedzić napiszę jednak również w osobnym poście. Późnym popołudniem, po całym dniu włóczenia się po stolicy, zaczęliśmy stopować na drodze wyjazdowej i zlitował się nad nami pewien Rosjanin, jadący do Poniewieża. Tej nocy z kolei rozbiliśmy namiot na zielonej wysepce między dwiema odnogami autostrady, towarzyszyli nam zaś Lili i Richard, niemiecko-nowozelandzki podróżniczy duet, który po trzech godzinach stopowania w pobliżu postanowił się poddać i idąc w nasze ślady rozbić namiot, zjeść coś i się przespać.

Adaži i „może ktoś do Tallina?”. To chyba dopiero pierwsza godzina...
Następnego ranka nasi towarzysze oznajmili nam, że wybierają się na śniadanie i spróbują coś złapać po drugiej stronie miasta, dzięki czemu mogliśmy od razu zacząć stopować. Stosunkowo szybko – częściowo pewnie dzięki polskiej fladze, niezwykle przydatnej zagranicą – złapaliśmy polskiego kierowcę TIRa zmierzającego prosto do Rygi, czyli dokładnie tam gdzie się wybieraliśmy. Tej nocy, po kilku godzinach zwiedzania stolicy Łotwy w świetle dnia oraz kolejnych kilku podziwiania jej wieczornego oblicza, spaliśmy wyjątkowo w łóżku – był to jedyny przypadek w czasie całej podróży, gdy udało nam się znaleźć nocleg przez couchsurfing. Nasza hościna mieszkała w Adaži, miejscowości niedaleko Rygi, razem z mamą i chłopakiem. Wieczór spędziliśmy pijąc wino, jedząc ciastka uparcie nazywane przez Wypcałka „pig ears” i oglądając transmisję z Olimpiady (Nadja i jej chłopak patrzyli na sportowe zmagania z zachwytem nowicjuszy w temacie; nie wiem jak to możliwe, ale nie wiedzieli zupełnie nic o zasadach siatkówki).

Nazajutrz, uraczeni zaserwowanym na śniadanie makaronem, stanęliśmy przy drodze z dużą dozą optymizmu, miejsce to miało być bowiem bardzo dobre do stopowania. Może nie dla nas, tym razem bowiem pobiliśmy nasz rekord oczekiwania na samochód – bite trzy godziny, nie licząc małych przerw na zjedzenie czegoś lub rozpaczanie nad swym losem. Im dłużej jednak się czeka, tym lepsze okazje się trafiają, i zgodnie z tym zatrzymało się dla nas w końcu lśniące BMW, które zawiozło nas nie tylko do Tallina, dokąd zmierzaliśmy, ale i po drodze do uroczej nadmorskiej miejscowości Haapsalu, gdzie spędziliśmy noc. Naszymi kierowcami była bowiem łotewska para, która wybierała się się na weekendową wycieczkę do Estonii, i która była tak miła, że zaproponowała nam zahaczenie o Haapsalu, a następnego dnia dalszą podróż do Tallina.

Nad brzegiem morza, w drodze do Tallina. Ja, nasi kierowcy i pani Mała Mi.
Sześć dni wyprawy – i oto Tallin, z którego prom miał nas unieść ku naszej wyczekiwanej Finlandii! Wypłynęliśmy o nieludzkiej porze (i jedynej dostępnej dla entuzjastów niskobudżetowych wycieczek) w niedzielę rano. Ale o naszych fińskich doświadczeniach to już nie tu...

niedziela, 9 września 2012

Podróżniczy ferment, czyli jak Wypcałke wyciągnął Bombałka z domu

Odkąd pamiętam, nie przepadałam za podróżami. Z dzieciństwa wciąż pozostały mi wspomnienia kolonii, na które siłą wysyłali mnie rodzice i na których rzewnie płakałam tęskniąc za domem, nie lubiłam zmieniać nawyków wyjeżdżając gdzieś na dłużej, nie lubiłam rozstawać się z moim wygodnym łóżkiem i w dodatku byłam strasznym niejadkiem, więc serwowane na wyjazdach jedzenie zwykle budziło we mnie głęboki wstręt. Jedyne wyjazdy, jakie tolerowałam, to kilkudniowe wypady w góry, których częstotliwość zwiększyła się w okolicach liceum. Rozpoczynając studia wciąż jednak pozostawałam w fazie „żadnych dalekich podróży, tam są wielkie pająki, tam się nie dogadam, ktoś mnie zabije, zgwałci, sprzeda albo zje”, a ciekawości też nie miałam w sobie za grosz i wszystkie opowieści z wyjazdów, jakich miałam okazji wysłuchać, okropnie mnie nudziły.

Wypcałka historia wygląda za to zupełnie inaczej. Może będzie skłonny sam ją przytoczyć (choć, tak między nami, nie do końca umie czytać i pisać też średnio), ale z grubsza rzecz biorąc, Wypcałek jest typem podróżnika. Może nie tak oszalałym jak niektórzy moi znajomi, może nie takim, co to jeździ bo nie może usiedzieć na miejscu, ot tak, dla samej przyjemności jeżdżenia, ale kiedy usłyszy lub przeczyta o jakimś ciekawym miejscu na świecie, to od razu mu się oczka świecą i projektuje, jak by się tam kiedyś dostać. I trochę już tych miejsc pozwiedzał – jeśli dobrze pamiętam, ma już na koncie 25 krajów. Może przy pomyślnych wiatrach trochę wspominek z tych minionych wojaży również tu zamieści.

Nasza wspólna część opowieści jest natomiast trochę książkowa, trochę filmowa, trochę taka „wywrócił jej świat do góry nogami”. Bo oto po dwudziestu trzech latach grzania tyłka w domu i zarzekania się że ja to nigdzie jeździć nie będę, książki są fajniejsze, Wypcałek obudził we mnie podróżniczkę! Choć nie od razu, trzeba przyznać. Z początku tradycyjnie krzywo patrzyłam na jego podróżowanie, ale był podstępny – tak długo sączył do moich uszu swój podróżniczy ferment, że z fazy „Ale nuda” poprzez fazę „Niech będzie, on będzie jeździł, a ja będę kibicować” przeszłam w fazę „Chcę jeździć z nim!”.

Na pierwszą dłuższą wycieczkę musieliśmy poczekać do wakacji. Pierwotnym celem była Norwegia i Nordkapp, jednak ponieważ okazało się, że mamy mniej czasu niż przewidywaliśmy, ograniczyliśmy swoją wyprawę do fińskiej części Skandynawii, a za punkt przeznaczenia przyjęliśmy koło podbiegunowe w okolicach Rovaniemi, czyli legendarną siedzibę pewnego brzuchatego starszego pana z białą brodą i workiem pełnym prezentów. Wszystko cudownie się udało, wróciliśmy prawie trzy tygodnie temu, a ponieważ jestem maniaczką pisania, natychmiast zabrałam się za gorączkowe spisywanie wrażeń z podróży. I tymi właśnie notatkami zainaugurowany zostanie tenże blog. Z czasem, mam nadzieję, zapełni się kolejnymi obrazkami, bowiem wbrew moim mimowolnym obawom cała wycieczka podobała mi się ogromnie – widoczki, ludzie, namiot, biwakowanie a nawet specjał w postaci makaronu z konserwą na ciepło. Palce lizać! A Wam, drodzy czytelnicy, zbłąkani lub nie – nieważne, w jaki sposób tu trafiliście – serdecznie życzę smacznego.

Bombałke