czwartek, 20 września 2012

Finlandia - W drodze (4) - Tampere i droga do Rovaniemi

Choć odcinek z Turku do Tampere nie był szczególnie długi, obfitował w ciekawych ludzi i doświadczenia. Zaczęliśmy łapać stopa przy drodze wyjazdowej, ale pewien uroczy zezowaty staruszek poradził nam łamaną angielszczyzną (wspaniałe jest to, że w Finlandii dużo więcej ludzi niż w Polsce zna angielski) abyśmy podeszli kawałek dalej, gdzie będzie nam łatwiej kogoś zatrzymać. Poszliśmy za jego radą i choć tradycyjnie trochę to trwało, w końcu zlitowała się nad nami pewna pani. Była to pierwsza kobieta, która nas podwiozła w czasie całej wyprawy.
Może ktoś do Tampere?
Była pucołowata, rumiana i słodka jak miód, zaprosiła nas nawet do siebie na obiad, ale z bólem serca podziękowaliśmy, gdyż musieliśmy się spieszyć. Skończyło się więc na 40-kilometrowej podwózce, po której znów trafiliśmy na kobietę! Opowiedziała nam mnóstwo ciekawych rzeczy, okazało się między innymi że, podobnie jak wielu spośród zabierających nas kierowców, za młodu sama stopowała i obiecała sobie że kiedyś, kiedy już będzie sama mieć samochód, będzie podwoziła autostopowiczów. Wygląda na to, że była z niej niegdyś bardzo szalona osóbka – mówiła też o trasach koncertowych wspólnie ze swoim śpiewającym w zespole chłopakiem – a i teraz miewa ciekawe i odważne pomysły, jak choćby niedawna kolejowa wyprawa po Azji wraz z mężem i dwójką całkiem małych (młodsze miało bodajże rok) dzieci.

I tym razem spotkaliśmy się z wielką gościnnością – pani ta zawiozła nas po drodze na farmę swoich rodziców, aby poczęstować nas uprawianymi przez nich świeżymi malinami. Gdy tam przybyliśmy, starszy pan jeździł po pobliskim poletku małym traktorkiem (który nie wiedzieć czemu ogromnie spodobał się Wypcałkowi, na tyle że zaplanował sobie sprawić takie cudo na starość) i wkrótce podszedł do nas, ale ponieważ nie znał angielskiego, konwersacja ograniczyła się do kilku zdań wyczytanych przez Wypcałka w rozmówkach polsko-fińskich. Mama podwożącej nas pani natomiast przywitała nas swojskim „Hello”, który jednak skwitowany został przez jej męża głośnym rechotem i wkrótce okazało się, że to jeden z kilku anglojęzycznych zwrotów których starsza pani nauczyła się namiętnie oglądając Modę na sukces :)
Domek rodziców pani, która nas podwiozła
Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach wysiedliśmy z auta, wyposażeni na drogę w kubeczek niedojedzonych malin i wiele ciepłych słów, i stanęliśmy pośród pól, po raz kolejny usiłując złapać stopa. Dookoła było jednak tak pięknie – otwarta przestrzeń, wielkie niebieskie niebo nad nami, gdzieniegdzie na horyzoncie las i jakaś sielska farma – a słońce przyświecało tak zachęcająco, że wcale nam się nie dłużyło.
Widoczek z fińskiej prowincji
Naszymi następnymi kierowcami była sympatyczna para, która zmierzała właśnie do Tampere na oględziny mieszkania, planowali bowiem przeprowadzić się tam z Turku. Kobieta, jeśli dobrze pamiętam, miała na imię Sophie i była wesołą gadułą zadającą mnóstwo pytań (mój ulubiony typ człowieka), jej mąż (?) natomiast wyglądał jak moje standardowe wyobrażenie fińskiego metalowca, choć metalowcem nie był – długie blond włosy i niewinna, trochę dziewczęca twarzyczka. Z wielkim zaciekawieniem wysłuchali opowieści Wypcałka o sahti (o którym, rzecz jasna, podobnie jak wszyscy nasi fińscy rozmówcy, nigdy wcześniej nie słyszeli) i stwierdzili, że skoro zamierzamy zaraz po przyjeździe popędzić do sklepu po odbiór tego boskiego nektaru, to pójdą nawet z nami, by sprawdzić jak to cudo wygląda. I tak się też stało, zawieźli nas dokładnie w to miejsce, w którym czekała na nas butelka legendarnego sahti (kierując się wskazówkami które poprzedniego dnia miła ekspedientka zanotowała Wypcałkowi na karteczce) i byli świadkami triumfalnego odbioru rarytasu, który okazał się być czerwonawym płynem w plastikowej butelce, w jakiej serwują u nas w Polsce najpodlejsze sikacze. Oprawa zupełnie niegodna piwa za 10 euro.
Wypcałek ze swoją ambrozją
W Tampere nie zabawiliśmy długo, chcieliśmy bowiem tego samego dnia ruszyć dalej. Przespacerowaliśmy się więc tylko przez centrum (w którym uwagę zwracają stare manufaktury przerobione dziś na elementy dekoracyjne – Tampere to stare miasto przemysłowe), obejrzeliśmy secesyjny kościół o niesamowitym i bardzo niepokojącym wystroju, w którym dominowały motywy apokaliptyczne (próbka na zdjęciach) i znów przystąpiliśmy do łapania stopa.
Tampere
Secesyjna katedra z zewnątrz...
...i od wewnątrz



Szło kiepsko, ale jak zwykle w takich sytuacjach trafiła nam się świetna okazja – nasz kierowca zgodził się podwieźć nas prawie 500 kilometrów na północ! Gdy dotarliśmy, było już około jedenastej i kompletnie ciemno, więc nie krępując się specjalnie rozbiliśmy namiot zaraz przy drodze, na której o tej porze nie było żywego ducha. Byliśmy głodni, więc Wypcałke przystąpił do przyrządzania zakupionej przez nas – zgodnie z sugestią naszego kierowcy do Turku – kiełbasy mustamakkara, zakupionej w Tampere. Okazała się ona niczym innym, jak odmianą naszej polskiej kaszanki. Po tak pełnym wrażeń dniu smakowała jednak wybornie. Na deser degustowaliśmy zdobyte z takim trudem sahti i Wypcałke niemal natychmiast się nim ululał, piwo bowiem okazało się nadzwyczaj mocne.
Mustamakkara i kucharzenie o północy na środku drogi
Rankiem, po złożeniu obozowiska i zabawie z wielkim rudym kotem, który zaczął się do nas łasić, ruszyliśmy na pobliską stację benzynową. Umyliśmy się tam i na trawniku przed stacją zjedliśmy śniadanie. Byliśmy dużo bardziej odprężeni niż poprzedniego dnia i nie spieszyło nam się, ponieważ dzięki tak długiej ostatniej podwózce nasz cel stał się zdecydowanie bardziej osiągalny.
Rude kocisko
Kiedy jednak stanęliśmy wreszcie przy drodze, nasza cierpliwość została wystawiona na poważną próbę. Nie licząc pewnego Rosjanina, który najwyraźniej nie zrozumiał że jesteśmy autostopowiczami, przez półtorej godziny nie zatrzymało się nic. Po krótkiej przerwie jednak zabrał nas pan w średnim wieku, który bardzo zdziwił się na wieść, że czekaliśmy tak długo – nie miał pojęcia, czemu ludzie nie chcą się zatrzymywać. Podwiózł nas do miejsca oddalonego od Rovaniemi już tylko o 90 kilometrów, a w czasie podróży również uraczył nas wieloma ciekawymi opowieściami (oraz torebką lukrecjowych cukierków – i tu ciekawostka, Finowie są zwariowani na punkcie lukrecji, w każdym sklepie jest jej mnóstwo pod różnymi postaciami). Okazało się, że sam mieszka za kołem podbiegunowym i mógł nam powiedzieć co nieco o tych przygnębiających zimowych dniach, niemal zupełnie pozbawionych słońca. On sam nawet sobie to cenił, lubił bowiem przesiadywanie w domowym zaciszu w takie ponure dni, ale przyznawał, że przybysze zwykle nie wytrzymują tego psychicznie. Opowiadał też o Laponii, o tym że kocha tam mieszkać, ludzie bowiem są tam tak przyjaźni, pomocni i ufni jak nigdzie, i o swojej rodzinie – o tym, że ma czterech synów, że wszyscy grają na jakimś instrumencie, razem tworzą więc prawdziwą orkiestrę, oraz o ich niedawnych wspólnych wakacjach we Włoszech, na które zaproszone zostały też dziewczyny jego synów. Zrobił na mnie wrażenie bardzo ciepłego, rodzinnego człowieka.
Rożek lukrecjowy
Laponia
Do Rovaniemi dowiozła nas starsza parka, jadąca camperem. Nie od razu się zrozumieliśmy, bowiem nie mówili oni po angielsku, jednak w końcu zostaliśmy wygodnie usadzeni z tyłu i przez następną godzinkę podróżowaliśmy, słuchając nagrań z płyt puszczanych przez starszego pana, okraszonych jego namiętnym śpiewem :) Niesamowicie pozytywni ludzie! Nadłożyli specjalnie dla nas trochę drogi, by dowieźć nas do upragnionego celu.
Camper, który przywiózł nas do Rovaniemi
I oto znaleźliśmy się w największym mieście Laponii, zaledwie kilka kilometrów od koła podbiegunowego i siedziby świętego Mikołaja! Co nas tam spotkało, opowiem jednak już w kolejnym odcinku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz