Pierwszego dnia powrotu poranek był
mglisty i nieprzyjemny. Do tego przy śniadaniu, chcąc posypać pieprzem
kanapkę z pasztetem, skończyłam... jak widać na zdjęciu. Złośliwość
rzeczy martwych! Komentarz Wypcałka? „K... To będzie dla ciebie!”. :)
Nie
ociągając się zbytnio zebraliśmy się i stanęliśmy przy drodze.
Szczęśliwie już po pięciu minutach zabrał nas pan, który okazał się
szefem kuchni – zapraszał nas serdecznie do swojej restauracji podczas
naszej kolejnej wizyty w Rovaniemi. Podrzucił nas kilkadziesiąt
kilometrów, do miejsca z którego dwa dni wcześniej zabrała nas para
staruszków w camperze. Wyszło akurat słońce, toteż (po zrobieniu
Wypcałkowi zdjęcia ze znakiem drogowym, na którym zamiast tradycyjnego u
nas jelenia w roli dzikiego zwierzęcia znajdował się łoś) trochę
podniesieni na duchu przystąpiliśmy do dalszego stopowania.
Bo Wypcałek chciał mieć zdjęcie ze znakiem. |
I tym razem poszło zaskakująco łatwo i szybko –
mieliśmy jakąś dobrą passę tego dnia. Czekaliśmy zaledwie dziesięć
minut, kiedy zatrzymała się pewna ciekawa para. Sprzeczamy się trochę z
Wypcałkiem co do ich wieku – mnie wyglądali na blisko czterdziestki, a
przynajmniej pani, którą zdradzały głębokie zmarszczki, W. za to upierał
się, że nie mogli mieć więcej niż trzydzieści lat. Nawet jednak jeśli
to ja byłam bliższa prawdy o ich wieku, z pewnością byli bardzo młodzi
duchem. Wyglądali trochę hipisowato, pan miał dready, a pani – płowy
warkocz i bezustannie się uśmiechała. Poza tym on był Holendrem, a ona
Finką, dlatego z przyzwyczajenia wciąż mówili do siebie po angielsku,
mimo że ona już dawno nauczyła się holenderskiego, a on fińskiego :)
Po
drodze zatrzymaliśmy się przy bardzo klimatycznym zajeździe. Motywem
przewodnim były tu dzwony, których było pełno nie tylko wewnątrz lokalu,
ale i na zewnątrz. Na przyległym trawniku rozstawione były ciężkie
zabytkowe dzwony sprowadzone z różnych europejskich kościołów.
Dzwonowata budka telefoniczna. |
Podwózka,
jaką dostaliśmy od fińsko-holenderskiej pary była wyjątkowo długa i
część drogi przespaliśmy. Za to gdy nas wysadzili, byliśmy już niecałe
300 kilometrów od Helsinek, więc praktycznie rzecz biorąc na dwóch
stopach przeskoczyliśmy prawie 3/4 odległości Rovaniemi-Helsinki.
By
dotrzeć do Helsinek, wystarczyły nam trzy. Potwierdza to, że w
Finlandii na stopa czeka się nieraz długo, ale zawsze ostatecznie się to
opłaca. Tym razem po pięćdziesięciu minutach oczekiwania zatrzymała się
para... fińsko-togijska :) Prowadził czarnoskóry pan, obok niego z
przodu siedziała jego żona, zaś z tyłu – siostra żony, którą małżeństwo
odwiedziło właśnie w Jyväskylä, a teraz wiozło w odwiedziny do siebie,
do stolicy. Siedząca obok nas pani praktycznie nie mówiła po angielsku,
poprzestała jedynie na potakiwaniu i uśmiechaniu się, natomiast pan z
Togo mówił całkiem nieźle, ale w rozmowie z nami udzielała się głównie
jego żona. Była tak miła, że po drodze zaprosiła nas na kawę/herbatę w
przydrożnej restauracji rybnej, a następnie zaproponowała, żebyśmy
wpadli do nich w Helsinkach na obiad. Chętnie się zgodziliśmy.
Ich mieszkanie nie było zbyt duże, ale przytulne i funkcjonalne, a do tego urządzone raczej minimalistycznie – kanapa, stolik, regał z książkami, stół. Koniec pieśni. I – cudowna sprawa –
żadnego telewizora w salonie! Poznaliśmy tam ich dzieci, dwa
czekoladowoskóre żywe srebra, chłopczyka Sebastiana i dziewczynkę
Amelie, które ponoć wsuwają lody z żarłocznością dzikich bestii, czego
mieliśmy zresztą próbkę w porze deseru :) Przy obiedzie, na który
zaserwowano wędzonego łososia, opowiadaliśmy o naszych tradycyjnych
polskich daniach, których nasi fińscy gospodarze zupełnie nie kojarzyli.
Od tych opowieści natomiast tak bardzo zatęskniłam za pierogami, że
miałam ochotę natychmiast się zerwać i pędzić do domu, mimo że miałam
przed sobą stół zastawiony frykasami. Jednak naszych polskich
delikatesów nic nie zastąpi...
Po
obiedzie zostaliśmy też poproszeni o porozmawianie między sobą po
polsku, tak aby tamci mogli usłyszeć, jak brzmi nasz język. I muszę
powiedzieć, że konwersowanie „na pokaz” jest bardzo dziwne :) Uczyliśmy
ich też wypowiadać nasze polskie „cześć”, co najlepiej chyba wychodziło
małemu Sebastianowi. Na koniec pani Finka poprosiła nas o wpisanie się
do jej księgi gości, czyli zeszytu, w którym pamiątkowe kilka słów
zostawiali wszyscy przygodni znajomi, którzy przewinęli się przez jej
życie od czasów wyjazdu na studia. A wpisów było naprawdę dużo!
Wkrótce
potem pan Togijczyk odwiózł nas do centrum, gdzie kupiliśmy bilet na
prom, a następnie zaliczyliśmy mszę w jedynym katolickim kościele w
Helsinkach, tym samym co w ubiegłym tygodniu. Wieczorem, około 21. (ze
sporym opóźnieniem) wypłynęliśmy w kierunku wybrzeża estońskiego,
zostawiając za sobą wspaniałą Finlandię. Czy płakaliśmy? Niespecjalnie,
myśli nasze natychmiast zaprzątnęły bałwany piany, które płynąc wzbijał
nasz superszybki prom - obudzone w nas dzieci kazały zapomnieć o
troskach :)
Wypcałek z oddalającymi się wieczornymi Helsinkami w tle. Jak widać, humory raczej dopisywały. |
W końcu przeczytałam o waszych podróżach - super! :) Piszesz duużo lepiej ode mnie, jestem zachwycona. Przesłałam linka Tomkowi i spodziewam się, że będzie chciał za rok jechać Waszym śladem...
OdpowiedzUsuńEch, stopowanie to świetna sprawa, trochę tęsknię za tego typu przygodami. Chociaż sama nie miałam aż tylu świetnych doświadczeń co Wy - nikt mnie nie zapraszał na obiad ;)
Sandra
O, wytropiłaś nas! :) Jeszcze się z tym blogiem trochę kryję i wieści o nim nie rozpowszechniam bo chciałam, żeby najpierw był na nim komplet tekstów o Finlandii, a zaplanowanych jest jeszcze sporo, tymczasem czasu mi drastycznie brak. A Wypcu nie chce pisać :(
UsuńPo tym pierwszym moim doświadczeniu ze stopowaniem też jestem na tak :D przede wszystkim to, że podróżujesz w supermiłym towarzystwie, bo w końcu tylko mili ludzie się zatrzymują :)
Dzięki wielkie za odwiedziny i miłe słowa i zapraszam ponownie, na pewno coś się tu jeszcze pojawi. kiedyś :)