niedziela, 30 września 2012

Finlandia - W drodze (5) - Rovaniemi i Wioska świętego Mikołaja

 Wkrótce po przybyciu znaleźliśmy przyjemne miejsce do rozłożenia się z naszą plenerową kuchnią, zanim jednak przyrządziliśmy jedzenie i zjedliśmy je, bardzo dała nam się we znaki lokalna fauna – małe żarłoczne muszki gryzące bardziej zawzięcie niż komary i pchające się wszędzie, oraz ślimaki, które w ciągu tych kilkudziesięciu minut szczelnie oblepiły śluzem moją karimatę :) Wszystko jednak zrekompensowała mi przygotowana przez Wypcałka kolacyjka, jak zwykle wyborna!

O zmierzchu, poszukując miejsca pod obozowisko, dostrzegliśmy z daleka jakieś większe skupisko namiotów. Uznaliśmy, że w kupie siła i dobrze byłoby się pod nich podczepić. Wypcałke zagadał więc grzecznie po angielsku, tłumacząc że jesteśmy z Polski, i skutkiem tego odpowiedź otrzymał już po polsku – okazało się, że mamy do czynienia z naszymi rodakami. A była to rowerowa wyprawa grupy Niniwa Team aż na Nordkapp! Wypcałke skręcał się z zazdrości (bo zresztą Nordkapp był pierwotnym celem naszej wycieczki) i najchętniej pewnie zabrałby się z nimi, ale bez roweru raczej był bez szans :)
Obozowisko z pierwszej nocy w Rovaniemi - niestety już po złożeniu namiotów przez naszych towarzyszy...
Kiedy wygrzebaliśmy się z namiotu, nasi towarzysze właśnie odjeżdżali. Pomachaliśmy im na pożegnanie i po ogarnięciu swojego obozu zabraliśmy się z kolei za łapanie stopa na koło podbiegunowe. To ledwie kilka kilometrów, więc zgodnie z przewidywaniami szybko udało nam się zatrzymać samochód.
Na koło podbiegunowe!
Nasz kierowca był tak miły, że zatrzymał się również po drodze, w miejscu gdzie znajdował się specjalny podziemny Park św. Mikołaja. Zapuściliśmy się w długi, ciemny korytarz prowadzący do holu i kas; tam jednak wycofaliśmy się, gdyż wstęp był niebagatelnie drogi. Przy okazji kierowca zrobił nam pamiątkowe zdjęcie na zewnątrz i uraczył nas ciekawostką – ponoć miejsce to przystosowane jest też do pełnienia roli schronu.
Santa Park (jak widać) i my (jak widać)
Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy po przybyciu do Wioski świętego Mikołaja, było oczywiście zrobienie sobie fotek przy wielkiej tablicy oznaczającej koło podbiegunowe. Później rozpoczęliśmy długą rundkę po miasteczku, które okazało się oczywiście wielką machiną do wyciskania pieniędzy z turystów. W centrum znajduje się duży pasaż handlowy, a w nim – dziesiątki sklepów pełnych błyszczących rozkosznych rupieci (w tym takie spożywcze cuda jak konserwa z renifera czy konserwa z niedźwiedzia – 38 euro za puszeczkę, bagatela). Wszędzie Mikołaje, aniołki i renifery, świąteczne kartki, kolędy płynące z głośników... Atmosfera była więc mocno świąteczna, nawet mimo panującego na zewnątrz upału. Dzień był słoneczny i temperatura przekraczała 20 stopni!
Koło podbiegunowe, błękit w tle i żar z nieba
Arctic Circle!
Sklepy, sklepiki...
Konserwa z niedźwiedzia i konserwa z renifera
Odwiedziliśmy także mikołajową pocztę, w której wybierać można spośród dziesiątek pięknych pocztówek, a następnie usiąść przy jednym z dużych drewnianych stołów w sali z kominkiem i skrobnąć kilka słów do najbliższych. Kartkę wrzucić można do jednej z dwóch skrzynek; jedna jest opróżniana standardowo, czyli codziennie, a jej zawartość – rozsyłana na bieżąco, natomiast druga to specjalna skrzynka na życzenia bożonarodzeniowe. Pocztówki są z niej wyciągane na kilka dni przed Świętami, tak aby dotarły do adresatów jako kartki świąteczne. Trzeba było jednak dokładnie przeczytać oznaczenia, aby zdać sobie z tego sprawę, i Wypcałke impulsywnie wrzucił swe słoneczne życzenia z upalnej Wioski świętego Mikołaja do skrzynki świątecznej.

Wnętrze mikołajowej poczty
Zwykła i specjalna świąteczna skrzynka pocztowa
Na poczcie wisiała także duża tablica z różnymi ciekawymi informacjami, z której dowiedzieliśmy się... A zresztą zobaczcie sami:

Polska w czołówce :)
Wreszcie – najważniejsze, czyli siedziba świętego Mikołaja! Aby porozmawiać z brzuchatym świętym, trzeba najpierw pokonać zawiły, mroczny korytarzyk, w którym zewsząd słychać pohukiwania sów, a pod stopami skrzypi sztuczny lód. Kolejny etap to spiralne schody wiodące dookoła ogromnego drewnianego wahadła, opisanego jako „mechanizm regulujący prędkość obrotu Ziemi”. Po drodze można podziwiać przedstawiające świętego Mikołaja rysunki od dzieci z całego świata oraz wybrane zdjęcia Mikołaja z jego gośćmi – ci najciekawsi to adekwatnie ucharakteryzowany zespół metalowy oraz grupka skośnookich biznesmenów w garniturkach :) Niestety obowiązywał tam zakaz robienia zdjęć, toteż zaintrygowani muszą wybrać się tam sami i zobaczyć na własne oczy.
Już tylko krok do świętego Mikołaja...
Sam Mikołaj jest naprawdę uroczy! Spytał nas na wstępie, skąd pochodzimy, a gdy odpowiedzieliśmy że z Polski, przywitał nas swojskim „Dzień dobry”. Następnie wypytał nas o naszą podróż i zaproponował, że jeśli stopowanie z powrotem do domu będzie nam szło kiepsko, podrzuci nas swoimi saniami w okolicach grudnia. Po rozmowie skrzaty-pomocnicy zrobili nam pamiątkowe zdjęcie, które jednak, jak należało się spodziewać, było dla nas zbyt drogie.

Po wrażeniach związanych z wizytą u Mikołaja zgłodnieliśmy, toteż w jednej z licznych restauracji w pasażu handlowym zamówiliśmy coś na obiad – Wypcałke zupę z renifera i karelski gulasz, a ja oryginalnie brzmiący kebab z renifera. Mięso renifera przypomina nieco wołowinę, nic specjalnego, bardzo jednak zależało nam, żeby go spróbować, i dopięliśmy swego :) Ogólnie rzecz biorąc obiad był bardzo smaczny, Wypcałke natomiast zakochał się w zaserwowanym do niego domowej roboty bezalkoholowym piwie o nazwie kotikalja, uznał że w wolnej chwili musi sobie sam coś podobnego uwarzyć.
Zupa z renifera (na pierwszym planie) i kebab z renifera (na drugim)
Wypcałek, gulasz karelski i kotikalja
Do pełni szczęścia brakowało nam jeszcze tylko widoku reniferów (żywych, nie na talerzu) i zaczęliśmy się snuć po wiosce w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie można je zobaczyć. W końcu znaleźliśmy, lecz za samo popatrzenie pan inkasował 5 euro, toteż podziękowaliśmy. I niestety nie nadarzyła nam się już druga okazja. Ponoć normalnie w Laponii rzeczywiście roi się od reniferów i są na tyle bezczelne, że wychodzą na drogę i ani myślą się ruszyć, jednak w tym ciepłym okresie, na który przypadła nasza podróż, na południu komary nie dają im żyć i wędrują bardziej na północ. Szansa więc zobaczenia dzikich osobników była bardzo niewielka.

Nieco rozczarowani, ale pokrzepieni widokiem świętego Mikołaja i wielką torbą pamiątek, ruszyliśmy z powrotem do Rovaniemi i ponieważ do zmroku było jeszcze sporo czasu, wybraliśmy się na rundkę po mieście. Stolica Laponii to maleństwo liczące zaledwie 60 tysięcy mieszkańców, ale prezentuje się bardzo ładnie i na każdym kroku natyka się w nim na różnie wykorzystane wizerunki renifera, który jest symbolem miasta.



Namiot rozbiliśmy w tym samym miejscu co dnia poprzedniego, i choć byliśmy dość dobrze schowani między krzakami, sen miałam niespokojny, przerywany pijackimi okrzykami jakiejś grupki w pobliżu. Po przykrych helsińskich doświadczeniach stres był większy. Szczęśliwie jednak nikt nie płatał nam tej nocy figli i dotrwaliśmy jakoś do dnia Wielkiego Odwrotu. Była nam już pora wracać...

Obozowisko - druga i ostatnia noc w Rovaniemi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz